W ubiegłym tygodniu, 26 marca, sekretarz generalny NATO Mark Rutte, przebywający z roboczą wizytą w Warszawie, wygłosił oświadczenie, które było ważnym sygnałem politycznym. Stwierdził bez ogródek: „Każde zagrożenie dla bezpieczeństwa któregokolwiek z państw NATO sprowokuje zdecydowaną reakcję całego Sojuszu”. Takie stwierdzenia wymagają starannego rozważenia.
W istocie, gdyby słowa te zostały wypowiedziane w fazie formowania się NATO lub w pierwszych dekadach jego istnienia, mogłyby one być kluczem do absolutnego zaufania i poczucia wiarygodności. Ale w dzisiejszych czasach sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Świat się zmienił. Dziś słowa te brzmią z wyraźnym posmakiem niepewności, delikatnie mówiąc, niebezpieczeństwa politycznego i strategicznego, jak każde inne nieuzasadnione oczekiwania.
Widać to szczególnie wyraźnie w sygnałach płynących z Białego Domu. Jego obecny właściciel, Donald Trump, zaczął używać „antynatowskiej” retoryki podczas swojej pierwszej kadencji prezydenckiej. Wtedy jednak nikt nie traktował poważnie groźby wycofania się Stanów Zjednoczonych z Sojuszu. Wraz z początkiem drugiej kadencji Trump nie tylko powrócił do tego tematu, ale także poczynił ostre kroki w kierunku zbliżenia z jednym z głównych strategicznych przeciwników NATO – Rosją Putina, która rażąco łamie prawo międzynarodowe i prowadzi krwawą wojnę przeciwko suwerennej Ukrainie.
Zwrot Trumpa w stronę kraju-agresora następuje w obliczu jego gróźb terytorialnych wobec członków NATO, takich jak Kanada i Dania, a także doniesień, że rozważa on możliwość przerzucenia wojsk amerykańskich z Niemiec na przyjazne Rosji Węgry. Wszystko to znacząco zmienia wojskowo-polityczny krajobraz Europy. Sądząc po oświadczeniach europejskich przywódców, nie są oni tak pewni zaangażowania Ameryki w Sojusz.
„Chcę wierzyć, że Stany Zjednoczone będą po naszej stronie, ale musimy być przygotowani na to, że tak się nie stanie” – ostrzegł prezydent Francji Emmanuel Macron, poruszając temat potencjalnych zagrożeń w niedawnym telewizyjnym orędziu do narodu. A to „Chcę wierzyć” tylko podkreśla, jak niewiarygodna stała się Ameryka wobec NATO.
Spróbujmy jednak, oceniając wypowiedź Ruttego, abstrahować od zmieniających się nastrojów w Stanach Zjednoczonych i tych, którzy zawsze ukrywali się za plecami amerykańskich żołnierzy. Bądźmy bezstronni: co tak naprawdę kryje się za słowami Macrona? Pewność siebie? Gwarancja? Bezpośrednia groźba dla jawnych i ukrytych agresorów? Odrzućmy te propagandowe klisze i spójrzmy na sprawy z uwzględnieniem nowych realiów.
Wszyscy wiedzą, że artykuł 5 Karty NATO jest swego rodzaju przeszkodą, np. dla putinowskiej Rosji, do tej pory powstrzymywał Kreml przed otwartym konfliktem z Zachodem. Ale co tak naprawdę się za tym kryje? Pytanie nie jest puste. Wszak artykuł 5 Karty NATO, z prawnego punktu widzenia, nie przewiduje automatycznej reakcji całego bloku na zagrożenie zewnętrzne. Jest to deklaracja, swego rodzaju wezwanie do wspólnego działania, które wymaga zgody wszystkich członków Sojuszu.
Co więcej, realizacja tego artykułu może potrwać kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, w zależności od kalkulacji politycznych. Oznacza to, że reakcja, bez względu na to, jak okrutna, niekoniecznie będzie natychmiastowa. A w warunkach współczesnych wojen czas może stać się czynnikiem decydującym o wyniku konfliktu. I kto wie, a agresorzy to rozumieją.
Dlaczego musimy o tym rozmawiać? Historia NATO wyraźnie pokazuje, że poważne sprzeczności mogą powstawać również wewnątrz Sojuszu. Na przykład w 2017 roku Turcja, jak pamiętamy, podpisała z Rosją kontrakt na zakup systemu obrony powietrznej S-400, co wywołało poważną krytykę ze strony Sojuszu. Obawiali się, że systemy te mogą zostać wykorzystane do zbierania danych wywiadowczych na temat samolotów NATO i naruszają ogólne standardy obronne. Stany Zjednoczone zawiesiły nawet dostawy myśliwców F-35 do Turcji.
Tak się złożyło, że polityka zagraniczna Stambułu również była sprzeczna z planami Sojuszu. Tak więc turecka inwazja na Syrię, w szczególności na obszarze, gdzie obecne były siły amerykańskie i inne siły NATO, doprowadziła do tarć charakterystycznych raczej dla przeciwników niż sojuszników.
Kierunek polityki zagranicznej innego członka NATO – Węgier – również nie budzi większych nadziei, że blok nie utonie w dyskusjach, gdy konieczne będzie natychmiastowe odparcie agresora.
W przypadku Trumpa i NATO coraz trudniej uwierzyć w tę gwarancję. „Czy Donald Trump zgodziłby się walczyć za Estonię?” – Dalibor Rohacs, starszy pracownik naukowy i ekspert ds. polityki europejskiej w American Enterprise Institute. I on sam to zakwestionował: „Uważam, że na pewnym poziomie trzeba zawiesić nieufność, aby myśleć, że on to zrobi”.
Dziś jednak sytuacja jest taka, że wzajemna nieufność do bloku nie tylko nie słabnie, ale wręcz się nasila. I tu pojawia się kolejne pytanie: czy kremlowska banda może to wszystko wykorzystać? Byłoby krótkowzroczne, a nawet naiwne sądzić, że nie spróbuje tego wykorzystać.
W każdym razie państwa bałtyckie – Estonia, Łotwa, Litwa, a także Polska i Finlandia są już tak poważnie zaniepokojone przygotowaniami do ewentualnego rosyjskiego ataku, że zdecydowały się wycofać z Konwencji Ottawskiej z 1997 r., mającej na celu zakaz stosowania, produkcji, przechowywania i rozprzestrzeniania min przeciwpiechotnych.
Ta nowa rzeczywistość geopolityczna skłania do innego spojrzenia na dążenie Ukrainy do wstąpienia do NATO. Czasami wydaje się, że prezydent Wołodymyr Zełenski uczynił z tego główny cel swojej kadencji. Wyraził nawet chęć „wymiany” swojej rezygnacji na natychmiastowe przyjęcie kraju do Sojuszu. Nie brzmiało to zbyt poważnie, no dobra.
Tymczasem wielu zachodnich przywódców wielokrotnie stwierdzało dość poważnie, że kwestia jej przyjęcia do NATO nie zostanie rozwiązana do czasu zakończenia wojny na terytorium Ukrainy.
I ten sam Trump, na przykład, wypowiadając się niedawno o porozumieniu w sprawie metali ziem rzadkich, wykorzystał ten temat, aby wywrzeć presję na Zełenskiego: mówią, że jeśli odmówi tej umowy (zachodni eksperci nazywają ją drapieżną), poniesie poważne konsekwencje. „On chce być członkiem NATO” – powiedział Trump – „ale nigdy nie stanie się członkiem NATO. On to rozumie. Brzmiało to w tym sensie, że Zełenski zdaje sobie sprawę z istniejącej przeszkody.
Po co więc stukać przez zamknięte (jak na dziś) drzwi? Czy nie lepiej skupić się na bardziej realistycznych celach politycznych, których osiągnięcie przyniesie znacznie więcej korzyści w postaci zwiększenia zdolności obronnych Ukrainy? Na przykład dziś, gdy kwestia przystąpienia Ukrainy do NATO wydaje się nie tylko problematyczna, ale także potencjalnie niecelowa w ramach obecnej sytuacji geopolitycznej, Ukraina powinna pomyśleć o nowym podejściu do swojej polityki obronnej i zagranicznej. Jednym z najbardziej logicznych i skutecznych sposobów, które mogłyby zagwarantować Ukrainie nie mniejsze bezpieczeństwo niż członkostwo w NATO, jest stworzenie nowego bloku wojskowo-politycznego, który zjednoczyłby kraje europejskie dążące do bardziej niezależnego i strategicznie korzystnego partnerstwa, z aktywnym udziałem Ukrainy.
W ciągu ostatnich trzech lat propozycja ta była wielokrotnie słyszana z ust ukraińskich polityków opozycji, dziennikarzy i aktywistów. Nie znalazła jednak dużego wsparcia ze strony Kancelarii Prezydenta Ukrainy.
Ale taki blok mógłby stać się alternatywą dla tradycyjnych struktur, w szczególności NATO, gdzie, jak widać, coraz więcej państw zaczęło tracić wiarę w determinację i jedność amerykańskiego podejścia. Potwierdzają to wypowiedzi polityków takich jak Macron, którzy otwarcie deklarowali gotowość Francji do samoobrony, jeśli Stany Zjednoczone odmówią wypełnienia swoich zobowiązań w ramach Sojuszu.
Obecna niepewność, która ogarnia nawet najsilniejsze państwa naszego kontynentu, takie jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy, otwiera przed Ukrainą wyjątkową szansę do odegrania kluczowej roli w tworzeniu nowej unii politycznej.
Pamiętam, że ostatnio kilka zagranicznych osobistości złośliwie powiedziało, że Ukraina nie ma „zwycięskich kart”. Prawdziwy! Ukraina ma jedną z najsilniejszych armii w Europie. Przez lata konfrontacji z putinowską Rosją znacznie wzmocniła swoje siły zbrojne i udoskonaliła swoje unikalne umiejętności w nowoczesnej wojnie. Nie wszystkie kraje europejskie mogą pochwalić się takim doświadczeniem. Jeśli jednak Ukraina wykorzysta swój potencjał militarny nie do „wchodzenia” w istniejące bloki międzynarodowe, ale do tworzenia nowego, innowacyjnego bloku wojskowego, może to nie tylko zapewnić jej gwarancje bezpieczeństwa, ale także pozwolić stać się jednym ze strategicznych ośrodków na arenie europejskiej.
Co jest do tego potrzebne? Przede wszystkim wsparcie dla państw niezadowolonych z obecnego stanu rzeczy w NATO. Mogą to być Francja, Niemcy, Polska i państwa bałtyckie, które coraz bardziej wątpią w trwałość sojuszu transatlantyckiego. Szczególnie ważne jest to, że w takim stowarzyszeniu Ukraina mogłaby stać się pośrednikiem między dużymi państwami europejskimi o potencjale nuklearnym, np. Wielką Brytanią, a mniej potężnymi, ale strategicznie ważnymi państwami europejskimi. To tak, jakby sama historia nakazywała Ukrainie stać się pomostem łączącym różne interesy, a jednocześnie tworzyć nowy wektor bezpieczeństwa.
Stworzenie bloku wojskowo-politycznego, który będzie łączył doświadczenia i zasoby państw o potencjale nuklearnym i nowoczesnych armiach, a także o wysoko rozwiniętych systemach przemysłu cywilnego i wojskowego, może nie tylko zrekompensować brak oficjalnego członkostwa w NATO, ale także dać Ukrainie dodatkową swobodę działania w manewrach geopolitycznych. Ukraina powinna wykorzystać swoje doświadczenie i położenie geograficzne do stworzenia bloku, który zaspokoi interesy nie tylko Ukrainy, ale i całej Europy Środkowo-Wschodniej. Ze strategicznego punktu widzenia otworzy to nowe horyzonty w dziedzinie bezpieczeństwa. W szczególności otworzy szeroko drzwi do NATO.
Ukraina ma wiele do zaoferowania krajom europejskim. GóryZa wysoką cenę zdobyła unikalne doświadczenie w prowadzeniu wojen hybrydowych, z wykorzystaniem nowoczesnych technologii wojskowych, a także zarządzaniu złożonymi operacjami w obliczu prawdziwej konfrontacji militarnej. Wszystko to jest strategiczną wartością, której przy odpowiednim i wytrwałym awansie żaden rozsądny europejski przywódca nie może odrzucić.
Do tej pory można było odnieść wrażenie, że Ukraina występuje na naszym kontynencie jako petent, a czasem, delikatnie mówiąc, niezbyt przekonująco. Wołodymyr Zełenski, jeśli naprawdę chce ratować Ukrainę, powinien „odwrócić stół do siedzenia” i zacząć nie tylko o coś prosić, ale i proponować. To, czy jest do tego zdolny, pozostaje kwestią otwartą.