Amerykańska burza polityczna, która rozpoczęła się po powrocie Donalda Trumpa do Białego Domu, „ucieszyła” Ukraińców kolejnym trash serialem w wykonaniu Stevena Witkoffa. Ta postać, która w rzeczywistości jest specjalnym przedstawicielem prezydenta USA ds. Bliskiego Wschodu, niedawno pojechała do Moskwy na niezbyt jasne negocjacje z tamtejszym prezydentem. A potem udzielił wywiadu skandalicznemu blogerowi Tuckerowi Carlsonowi, w którym wygłosił kilka stwierdzeń, które, szczerze mówiąc, nie przychodzą mu do głowy.
Jest tu też „trudna sytuacja” – chodzi o wojnę rosyjsko-ukraińską – którą łatwo odczytać jako „nie wszystko jest takie proste”. I „Nie uważam Putina za złego faceta”. I „regiony rosyjskojęzyczne” z „referendum”. Jednym słowem, Stephen Whitkoff powiedział, że siedem worków wełny gryczanej – i wszystkie były zepsute. Oczywiście nie będziemy poważnie dyskutować o tym, co ta postać powiedziała. Choćby dlatego, że jest w tej historii jeden bardzo ciekawy aspekt, który moim zdaniem może nam wyjaśnić wiele, jeśli nie wszystko, na temat specjalnego przedstawiciela ds. Bliskiego Wschodu Trumpa i jego, bądźmy szczerzy, płaszczącego się przed kremlowskim carem.
Trochę nietypowo jak na klasycznego Amerykanina (potomka, mówiąc w przenośni, imigrantów z Mayflower), pan Stephen ma nazwisko, prawda? A jednocześnie jest to zrozumiałe – przynajmniej na poziomie morfologii, czyli formy – dla Ciebie i dla mnie. Witkoff… Kiedy czytasz w oryginalnym języku, niewiele możesz zrozumieć. Tak jak np. jeden z rosyjskich piłkarzy ma zupełnie inne nazwisko „Miranczuk”. Ale jeśli pamiętasz, że ten piłkarz pochodzi z terytorium Krasnodaru, pamiętaj, kto tam mieszkał (a w niektórych miejscach nadal mieszka) – to od razu zgadujesz, że w rzeczywistości wcale nie jest Miranczukiem, ale zwykłym Ukraińcem o imieniu Mironchuk, potomkiem Kozaków kubańskich, którzy przenieśli się tam z Ukrainy. Trzeba tylko spojrzeć na to czy owo z odpowiedniej perspektywy.
Tak samo jest z Witkoffem. Po chwili zastanowienia zdajesz sobie sprawę, że w rzeczywistości jest on najzwyklejszym Vitkovem (lub Vitkovem). A kiedy dowiadujesz się, że nazwisko jego dziadka, pierwszego z Vitkovów na ziemi amerykańskiej, miało na imię David, czyli David, a jego babcia przed ślubem nazywała się Rosa Pomerantz, wszystko się układa. Tak więc Stephen Witkoff jest potomkiem Żydów, którzy kiedyś opuścili Imperium Rosyjskie i przenieśli się do Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Kontynuujemy naszą podróż po kartach historii. Dlaczego przedstawiciele społeczności żydowskiej opuścili ziemie, które były zamieszkane od wieków, może tysiącleci (babcia Róża mieszkała na zachodzie Białorusi, w mieście Grodno, a pierwsze dokumentalne wzmianki o tym narodzie na terenie obecnej Białorusi pochodzą z XIV wieku) i zostawili świat dla swoich oczu? W tym miejscu warto wspomnieć o zdaniu, którym ci ludzie charakteryzowali Nowy Jork, pierwsze miasto w Stanach Zjednoczonych, które zobaczyli i w którym wielu pozostało na zawsze: „Odessa bez cara i Kozaków”. To znaczy, rozumiemy to bardzo dobrze, Żydzi uciekali z Imperium Rosyjskiego od granicy osadnictwa, pogromów, sprawy Bejlisa i wszystkich innych rosyjskich „uroków”, które były przygotowane dla najbardziej obcych, a więc najbardziej wrogich ludzi. Nawiasem mówiąc, jeśli wszyscy wiedzą o sprawie Bejlisa, bo miała ona miejsce już na początku XX wieku w Kijowie, jednym z głównych miast Imperium Rosyjskiego, to mało kto wie o podobnej sprawie w rodzinnym mieście babci Witkoffa, Grodnie, sprawie z 1816 roku. I była. Na szczęście kahał grodzieński Szalom Łapin (i jego córka), a także kijowski mieszczanin Mendel Bejlis, nie zostali skazani na podstawie całkowicie fikcyjnego zarzutu.
Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. I nie wszyscy uciekli z antysemickiej Rosji. Więc Baileys odszedł. A dziadek Stephena Witkoffa, David Witkoff, też. Wyszedł – i prawdopodobnie podpłynął do Statuy Wolności i odetchnął z ulgą. Nie wiedząc, że jego własny wnuk, po wizycie dokładnie w tej samej ksenofobicznej, mizantropijnej Rosji, co 100 i 200 lat temu, będzie tak otwarcie wychwalał obecnego rosyjskiego cara. Za panowania którego, jak pamiętamy, była już próba pogromu żydowskiego w Machaczkale.
Jak to możliwe, powiecie? Puszka. Jeśli Stephen Whitkoff po prostu nie zna nie tylko historii swojego narodu (może nie uważa jej za swoją, kto wie; choć może to nie przypadek, że Trump mianował go specjalnym przedstawicielem na Izrael i cały Bliski Wschód), ale także historii swojej rodziny, historii swojego dziadka i babci. Jest to zaskakujące, jeśli nie założysz, że Stephen to tak naprawdę Iwan. Ten sam, co Iwan Bezrodnyj, „Iwan, który nie pamięta pokrewieństwa”…
I tu warto wspomnieć o innym Amerykaninie, innym potomku nie tylko emigrantów, ale przedstawicieli tego samego uciskanego narodu co Żydzi. Albo Ukraińców. Ten Amerykanin nazywa się Joseph Biden Jr. Kiedy były wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki wygrał wybory prezydenckie w 2020 r., a angielska telewizja BBC poprosiła go o krótkie skomentowanie tego wydarzenia, jednym zdaniem dla angielskiej publiczności, Biden wypowiedział zdanie, które można zapisać z lekkim naciągiem nawet w skrzydlatym. To zdanie brzmiało tak: „Jestem irlAndety!”.
Widzicie, Biden, pomimo tego, że jest oczywiście Amerykaninem, przedstawicielem narodu amerykańskiego, a tym bardziej amerykańskiej polityki, nie zapomniał i zasadniczo przypomniał sobie, kim byli jego przodkowie. I być może właśnie to, że jest potomkiem Irlandczyków, którzy bardzo mocno ucierpieli od jednego imperium (w niektórych aspektach, powiedzmy, językowo, znacznie bardziej niż ty i ja), to właśnie ten apel jego przodków zmusił go do pomocy Ukrainie.
Oczywiście możemy i musimy wyrazić wiele zastrzeżeń co do ilości, jakości i szybkości tej pomocy. To jest fakt. Ale jednocześnie Biden, który pamiętał, kim byli jego przodkowie i dlaczego znaleźli się w Ameryce, nigdy nie zniżył się do wybielania ostatniego europejskiego cesarza, nigdy nie próbował obwiniać ofiary za coś, nigdy nie powiedział, że „nie wszystko jest takie proste”. A Stefan Bezrodnyj, którego dziadek uciekł przed ówczesnymi kremlowskimi ksenofobami, przed ówczesnymi „wagnerowcami” – najwyraźniej zapomniał. Być może dlatego udzielił takiego wywiadu, jakiego udzielił. Bo dla niego słowo pogrom chyba nic nie znaczy, w przeciwieństwie do frazy An Gorta Mór (Wielki Głód Ziemniaczany), która jest straszna dla każdego Irlandczyka.