Amerykańska delegacja na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa wywołała taką burzę, że europejscy przywódcy natychmiast zebrali się na nadzwyczajny szczyt w Paryżu. Już samo to wydarzenie wzbudziło zainteresowanie – nieczęsto zdarza się, żeby przywódcy państw europejskich podejmowali tak szybkie i drastyczne decyzje, poza tym to, co powiedział w Monachium wiceprezydent USA Jay Dee Vance, dotyczyło Ukrainy, więc szczyt w Paryżu miał coś wspólnego z naszą sytuacją. No i jest jeszcze Giorgia Meloni, jedna z najjaśniejszych osobowości politycznych naszych czasów, tak chłodno opisała szczyt zwołany przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona w jednym zdaniu…
Na wstępie należy zauważyć, że włoska premiera pojawiła się na paryskiej imprezie jako ostatnia, w momencie, gdy trwała już ponad godzinę. Co już jest znamienne, przynajmniej w jej osobistym stosunku do szczytu. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że w przeciwieństwie do przywódców innych głównych innych kluczowych państw UE – Niemiec, Francji, Polski, jako liderów Europy Wschodniej i Wielkiej Brytanii – Meloni reprezentuje otwarcie prawicową część politycznego spektrum. A to nie mogło nie wpłynąć na jej postawę i słowa. Niemniej jednak w ostatnich latach signora George wykazała się świadomą i wyważoną reakcją na pewne wydarzenia polityczne na kontynencie. Dlatego warto wsłuchać się w jej słowa.) A potem szef włoskiego rządu wprost nazwał szczyt „antytrumpowskim”. Nie antyrosyjski, nie proukraiński, nie szczyt na rzecz pokoju w Ukrainie i w Europie, ale „antytrumpowski”. I to zdanie Giorgii Meloni skupia w sobie całą istotę paryskiego wydarzenia, istotę, którą niektórzy europejscy przywódcy woleliby ukryć.
Bo np. gdy Rosja napadła na terytorium Ukrainy, przywódcy UE nie odbyli żadnych nadzwyczajnych szczytów. Chociaż ta wojna, jak widzieliśmy później, dotyczyła nie tylko naszego kraju, ale także całej Europy. W tym samym czasie europejscy przywódcy nie spieszyli się ze zgromadzeniem w Paryżu czy gdziekolwiek indziej, nie byli nawet chętni do pomocy Ukrainie. Jakże by tu nie przypomnieć sobie słów ówczesnego ambasadora Ukrainy w Niemczech Andrija Melnyka, który mówił o pierwszej niepublicznej reakcji koalicji niemieckiej na rozpoczęcie wojny rosyjsko-ukraińskiej na pełną skalę. I ta reakcja była taka, że część z nich (a wiemy która bardzo dobrze, kanclerz Olaf Scholz też dobrze o tym wie) już przygotowywała się do nawiązania stosunków z nowymi, marionetkowymi prorosyjskimi władzami w Kijowie.
Później, oczywiście, Europa nadal była zmuszona wspierać Ukrainę. Nakładać sankcje, udzielać pomocy finansowej i wojskowej. Ale, nawiasem mówiąc, te same Niemcy nie zaczęły jeszcze dostarczać Ukrainie rakiet dalekiego zasięgu TAURUS – i nie można tego już wytłumaczyć jakimś strachem przed eskalacją itp., ponieważ ta sama Francja i Wielka Brytania od dawna z powodzeniem przekazują swoje rakiety Siłom Zbrojnym Ukrainy (dla Sił Zbrojnych Ukrainy oczywiście) i nic, ani jedna „eskalacja”, której tak bardzo boi się kanclerz Scholz.
A oto pilny, nadzwyczajny szczyt. To jest natychmiastowa reakcja. I po co? To tylko słowa przedstawiciela Stanów Zjednoczonych. (Jak tu nie pamiętać, że słowa innego polityka, prezydenta Rosji Władimira Putina, na tej samej konferencji w Monachium w 2007 r. nie wywołały żadnej reakcji doraźnej – choć dla każdego, kto chciał usłyszeć i zobaczyć, było jasne, że w swoim haniebnym przemówieniu kremlowski dyktator faktycznie wypowiedział wojnę demokratycznemu Zachodowi.) Gdzie więc jest drażliwy punkt dzisiejszej Europy – ostre oświadczenia amerykańskich sojuszników. Tylko to może wyprowadzić ją ze stanu przyjemnej zawieszonej animacji.
Zawieszona animacja, która stopniowo podkopuje całą Europę. Umiarkowany euroestablishment, który nawet pod sztandarem centroprawicy bardziej przypomina wiecznie zmartwioną i zaabsorbowaną (bo już do niczego nie zdolną) lewicę (prawicę, Frau Merkel?), nie czuł, że ominęło go kilka bardzo ciężkich ciosów z prawego krańca politycznego spektrum. W listopadzie 2023 r. wybory w Holandii wygrała skrajnie prawicowa Partia Wolności, która za półtora miesiąca, od 7 października do dnia głosowania, opierała się wyłącznie na swojej antyimigranckiej retoryce („Widzieliście, co się dzieje w Izraelu? I zawsze ostrzegaliśmy was przed zagrożeniem ze strony muzułmańskich imigrantów!”), przeskoczył z czwartego na pierwsze miejsce z solidnym 8-procentowym marginesem jak na holenderskie realia. A co robiła w tym czasie centroprawica i lewica? Pytanie jest oczywiście retoryczne.
A teraz wracamy do Niemiec, których kanclerz jest tak głęboko zaniepokojony słowami wiceprezydenta Vance’a, że w pośpiechu wyjechał na szczyt w Paryżu. W weekend odbędą się przedterminowe wybory do Bundestagu. A skrajnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec ma już 20% zwolenników. Oznacza to, że co piąty dorosły Niemiec jest gotów głosować na skrajną prawicę, a na wschodzie, w byłej NRD, „Alternatywa” wygrywa wybory we wszystkich krajach związkowych, może z wyjątkiem Berlina. A to, powtarzam, jest w obecnych warunkach.
Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby w tych ostatnich tygodniach przed wyborami coś takiego jakJest to wydarzenie, które byłoby na rękę skrajnej prawicy, która konsekwentnie opowiada się za zaprzestaniem wsparcia dla Ukrainy i zniesieniem sankcji wobec Rosji. Na przykład jakiś Ukrainiec (i to niekoniecznie uchodźca, ale taki, który od dłuższego czasu mieszka w Niemczech) zastrzeliłby lub w inny sposób zranił/zabił kilku okolicznych mieszkańców, a byłoby to przedstawiane „pod odpowiednim sosem” przez tamtejsze media. Czy notowania „Alternatywy dla Niemiec” nie poszybują w górę, jak to miało miejsce półtora roku temu w Holandii? I jak zareagowałaby na to obecna koalicja prorządowa? Nic. Mają też inne problemy – niechęć do Stanów Zjednoczonych, tak silną, że pilnie muszą zebrać się na szczycie w Paryżu.
Lewicowo-liberalni przywódcy europejscy stracili poczucie rzeczywistości w momencie, gdy dobrze odżywiona i spokojna Unia Europejska zaczęła naprawdę szturmować. I nie zaczęło się to ani po drugim zwycięstwie Trumpa, ani po przemówieniu Vance’a. Zaczęło się to w ostatniej dekadzie, wraz z sprowokowanym przez Rosję kryzysem migracyjnym w Syrii – który uderzył w Europę i w którym zaczęły rosnąć partie skrajnie prawicowe, przynajmniej w tej części Europy na wschód od Paryża. (Jednak nawet w Pirenejach, które są daleko od Syrii, w Hiszpanii i Portugalii ultraprawica jest już na trzecim miejscu w rankingach i w wyborach). Wtedy szanowani europejscy politycy zdecydowali, że wszystko zostanie rozwiązane ponownie, jak poprzednio, w trybie zawieszonej animacji – i chybili.
Na początku 2025 r. wszystkie te kosmiczne notowania skrajnej prawicy w Wielkiej Brytanii i Austrii, Holandii i Niemczech pokazują, że iście krawczukowski pomysł centrystów, tak oburzonych oświadczeniami Amerykanów w Monachium, by „zapętlić się między kroplami”, zawodzi. Jeśli nie zawiódł całkowicie. Świat pogrąża się w trudnych czasach, w których potrzebne są zdecydowane działania i bezpośrednie odpowiedzi na niewygodne pytania. A rozpieszczani przez spokój i bogactwo (w szczególności dzięki rosyjskim zasobom energetycznym) dekady po zimnej wojnie politycy okazali się niezdolni do adekwatnego reagowania na wyzwania geopolityczne. Jak widać, jedynym powodem, dla którego mogą zrobić coś pilnie – a nawet wtedy po prostu przygotować się do rozmowy – jest to, że osobiście otrzymali zastrzyk.
Europa wychodzi na prostą, to oczywisty fakt. I bardzo dobrze będzie, jeśli ta korekta zakończy się na szanowanej i świadomej Meloni czy Merz, która ma wygrać wybory w Niemczech i w końcu zostać kanclerzem – i nie doprowadzi do triumfu Marine Le Pen we Francji, Nigela Farage’a w Wielkiej Brytanii czy Alice Weidel w Niemczech. Wyobraźcie sobie tę Europę skrajnej prawicy. Czy to nie działa bez porównania z nazistowską Trzecią Rzeszą Adolfa Hitlera? Więc to wszystko. I żaden z tych niekończących się politycznych impotentów, takich jak Scholz, nie przyznaje się do odpowiedzialności za ten potężny renesans skrajnej prawicy.