Prezydent Ukrainy niedawno głośno wypowiedział się na temat broni jądrowej. W wywiadzie dla włoskiej gazety Il Foglio Wołodymyr Zełenski wyraził opinię, że przekazanie Ukrainie arsenału nuklearnego w 1994 r. pod presją Stanów Zjednoczonych i Rosji było nie tylko niebezpieczne, ale także w pewnym stopniu tragicznym błędem, zwłaszcza w świetle rozwoju wydarzeń po 2014 r. Na ile taki punkt widzenia jest słuszny w dzisiejszych warunkach?
Przypomnę, że problem Memorandum Budapeszteńskiego (dokumentu, na mocy którego Ukraina przekazała Rosji głowice) był niejednokrotnie podnoszony przez różne ukraińskie siły polityczne. Jednocześnie były prezydent Leonid Krawczuk, który podpisał ten dokument, nie ma mocy prawnej, nie padły żadne rozczarowujące słowa. Swego czasu cierpliwie tłumaczył, że państwo musiało zdecydować się na tak niepopularny krok ze względów bezpieczeństwa i biorąc pod uwagę brak pieniędzy: głowice wygasały, stawały się niezwykle niebezpieczne, a Ukraina nie miała w tym czasie 80 miliardów dolarów na ich wymianę.
Rozpatrywanie Memorandum Budapeszteńskiego w oderwaniu od kontekstu wydarzeń geopolitycznych tamtych lat jest nie tylko mało obiecujące, ale także z gruntu błędne. W tym czasie społeczność międzynarodowa dążyła do wzmocnienia bezpieczeństwa międzynarodowego i zmniejszenia liczby mocarstw nuklearnych. Kwestia nierozprzestrzeniania broni jądrowej była jednym z priorytetów w polityce międzynarodowej, a Ukraina nie mogła ignorować tego globalnego trendu. Decyzja o przekazaniu arsenału nuklearnego podyktowana była właśnie potrzebą zademonstrowania swojego zaangażowania na rzecz pokoju oraz chęcią współpracy gospodarczej z wiodącymi państwami.
Niestety, ówczesnemu kierownictwu Ukrainy zabrakło dalekowzroczności, a dokument został sporządzony całkowicie błędnie. Gwarancje bezpieczeństwa, które Ukraina miała otrzymać od Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Rosji, okazały się pustymi słowami. Nie kryło się za nimi nic praktycznego. To właśnie to, a nie brak broni jądrowej, wykorzystał rosyjski dyktator Putin, rozpętując agresję w Ukrainę. Poczuj różnicę.
Jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało, Ukraina nie powinna dziś żałować, że nie posiada broni jądrowej. Wojna rozpętana przez kremlowskiego bandytę na szczęście nie przekroczyła niebezpiecznej linii, za którą mogła nadejść globalna apokalipsa. Tak się jednak nie stało, jak wynika z doniesień światowych mediów, w szczególności za sprawą Chin, które powiedziały Putinowi „nie”, gdy ten rozważał przeprowadzenie „ograniczonego” uderzenia nuklearnego w Ukrainę w 2022 r.
Kto wie, jakie stanowisko zajęłyby Chiny w tej kwestii, gdyby Ukraina dysponowała bronią jądrową. Nie zapominajmy, że Imperium Niebieskie ma znacznie bardziej przyjazne stosunki z Moskwą niż z Kijowem.
Oczywiście, historia nie ma warunkowego sposobu. A jednak (przynajmniej dla ochłonięcia gorących głów) warto się zastanowić: czy Ukraina byłaby w stanie użyć broni jądrowej do obrony przed silniejszym agresorem, który używał tylko broni konwencjonalnej? Nie, nie i jeszcze raz nie! Gdyby Ukraina próbowała to zrobić, Zachód, Chiny i wiele innych krajów potraktowałoby to zapewne zupełnie inaczej. Nikt nie chce połykać pyłu nuklearnego z powodu nietrzymania moczu przez sąsiadów.
Musimy być realistami – zobowiązuje nas do tego nasza odpowiedzialność wobec naszych potomków. Dziś nawet tak potężny kraj jak Stany Zjednoczone nie próbuje mierzyć nuklearnej siły z Rosją. Jeśli, nie daj Boże, ktoś w Ukrainie pomyśli o odbudowie arsenału nuklearnego i spróbuje go rozciągnąć, sytuacja nie rozwinie się na jego korzyść. W konflikcie nuklearnym nie ma zwycięzców.
Cały bieg wydarzeń na świecie mówi, że Ukraina musi pogodzić się ze swoim statusem kraju wolnego od broni jądrowej. A nawet być z tego dumnym. Swego czasu młody kraj wniósł bardzo istotny wkład w rozbrojenie i wzmocnienie bezpieczeństwa międzynarodowego. Należy to docenić. I nie mam wątpliwości, że cywilizowane kraje to doceniły, dlatego nie zostawiły Ukrainy samej ze złośliwym gwałcicielem prawa międzynarodowego.
Inna sprawa, że tacy uczestnicy Memorandum Budapeszteńskiego, jak wpływowe Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, ponoszą pełną odpowiedzialność moralną za to, że ich gwarancje okazały się bardzo zawodne. Jeśli weźmiemy pod uwagę stanowisko Ukrainy w tym kontekście, może ono być znacznie korzystniejsze niż narzekanie na brak głowic jądrowych.
Kwestia moralności i etyki nie jest pustym frazesem dla krajów zachodnich. Ogólnie rzecz biorąc, jest to równoznaczne z tym, co często nazywa się zachodnimi wartościami. To one, te wartości, nie pozwoliły Stanom Zjednoczonym, Wielkiej Brytanii, Niemcom i wielu innym krajom stać z boku i obojętnie patrzeć, jak Kreml dopuszcza się ludobójstwa na narodzie ukraińskim. I nie pozwolą nikomu dojść do władzy w Stanach Zjednoczonych. Jestem pewien, że Donald Trump też to rozumie.
Nie możesz przywrócić przeszłości. Ale możesz i powinieneś uczyć się na błędach z przeszłości. Ta banalna prawda jest szczególnie aktualna teraz, gdy dyskutuje się o budowie przyszłego paktu pokojowego z państwem-agresorem, jakim jest Rosja. Na słowom szalonego Putina nie można ufać. Potrzebujemy praktycznych, jeśli mogę tak powiedzieć, fizycznych gwarancji, że Ukraina będzie niezawodnie chroniona w przypadku nowego ataku ze strony agresywnego sąsiada. Imperialne ambicje w Federacji Rosyjskiej nie znikną od razu nawet po śmierci kremlowskiego dyktatora. Zachodnia koalicja musi być zawsze gotowa do uderzenia w twarz zarówno jemu, jak i jego następcy.
Jeśli wypowiedź prezydenta Zełenskiego nie była tylko akcentem politycznym, ale mocnym sygnałem dla całego świata, że prawdziwe bezpieczeństwo wymaga nie tylko papierowych umów, ale także konkretnych gwarancji, zwłaszcza ze strony zachodnich partnerów, to jest to krok w dobrym kierunku. Ale nawet w tym przypadku ukraińskie kierownictwo nie powinno odrywać się od realiów geopolityki.
W wywiadzie dla włoskiej gazety prezydent Ukrainy powiedział, że w czasie pokoju członkostwo w NATO jest gwarancją bezpieczeństwa, a w czasie wojny silnej armii. „Zmienianie go na nic było co najmniej niebezpieczne. Trzeba było zmienić realne gwarancje bezpieczeństwa, a potem (w czasie podpisywania Memorandum Budapeszteńskiego – red.) już tylko NATO. Szczerze mówiąc, dziś jest to tylko NATO” – podkreślił Zełenski.
Jeśli jest w tym jakaś logika, to jest ona dość sprzeczna z dzisiejszą sytuacją. Spójrzcie, pokój jeszcze nie nadszedł, więc nie ma mowy o gwarancjach NATO. Wynika to z wypowiedzi Zełenskiego. A kiedy wojna się skończy, armia ukraińska będzie główną gwarancją na wypadek nawrotu rosyjskiej agresji. Wygląda na to, że niczego nie zniekształciłem w słowach Władimira Aleksandrowicza.
Co z tego wynika? Myślę, że mądrze byłoby odłożyć kwestię przystąpienia do NATO na bardziej sprzyjający czas. W dzisiejszych warunkach stawia to tylko zachodnich partnerów Ukrainy w trudnej sytuacji: nie mogą powiedzieć „tak”, a ich wartości nie pozwalają im powiedzieć „nie”. W efekcie rozmowa na ten temat zamienia się w długą i pustą paplaninę, odciągającą uwagę od głównego problemu dnia – zatrzymania wojny.
Ale w wypowiedzi Zełenskiego jest racjonalne ziarno, a mianowicie: w przypadku wojny Ukraina powinna polegać tylko na swojej armii. Rzeczywiście, przykład Izraela wyraźnie pokazuje, że jego gotowa do walki armia broni kraju znacznie lepiej niż obca.
Jednocześnie prawdziwi przyjaciele nigdy nie odmówią odpowiedniej pomocy finansowej i wojskowo-technicznej. Myślę, że taka konstrukcja przyszłego traktatu pokojowego z Rosją będzie o wiele chętniej wspierana przez partnerów Ukrainy i szybko doprowadzi do zaprzestania rozlewu krwi. Jednocześnie ONZ może rozmieścić na pewien czas siły pokojowe na linii styczności. A w przyszłości wszystko będzie zależało od tego, jak Ukraina wykorzysta czas i pomoc międzynarodową.