Stary nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki zaczął działać natychmiast po swojej inauguracji. Oczywiście z obietnicy zakończenia wojny w Ukrainie w ciągu 24 godzin nie pozostało nic, ale Donald Trump wygłosił kilka bardzo ciekawych wypowiedzi. Bardzo ciekawy – i znacznie większy.
Na początek porozmawiajmy o Ukrainie. Dokładniej rzecz ujmując, o Federacji Rosyjskiej, bo z Ukrainą, jak tłumaczył Trump, wszystko jest jasne i zrozumiałe – jest gotowa do negocjacji, nawet mimo obowiązującego od 2022 r. zakazu rozmów z Putinem (choć Wołodymyr Zełenski podczas spotkania ze swoją mołdawską odpowiedniczką Maią Sandu już się z tego wycofał i tłumaczył, że negocjacje są zabronione, ale są możliwe).
Jak można się było spodziewać, amerykański prezydent-biznesmen, dzięki swojej przedsiębiorczej postawie, postanowił uderzyć w najbardziej czuły punkt systemu putinowskiej „specjalnej operacji wojskowej” – finanse. Czyli w przemyśle naftowym, który jest właściwie jedynym kierunkiem, który jeszcze jakoś wypełnia budżet federalny kraju-agresora i pozwala na prowadzenie wojny z Ukrainą.
Oczywiście po słowach Donalda Trumpa o możliwych porozumieniach z Arabią Saudyjską i krajami OPEC, wszyscy od razu przypomnieli sobie legendarną historię z połowy lat 80. ubiegłego wieku. W tym czasie cena ropy, która kosztowała około 37 dolarów za baryłkę, spadła ponad trzykrotnie – co, jak się uważa, wykończyło nieskrępowaną gospodarkę planową Związku Radzieckiego. Apokryfy polityczne mówią, że ten spadek cen był spowodowany pewnymi porozumieniami między ówczesnym prezydentem USA Ronaldem Reaganem a Saudyjczykami.
Podobieństwa między tamtymi wydarzeniami a teraźniejszością są więcej niż szczere. Na przykład teraz mówi się o prawdopodobieństwie spadku ceny o połowę (z poziomu 80 USD). A Trump, nie tylko republikanin, jak Reagan, wybrał też nieco zmodyfikowany slogan Reagana jako hasło swojej kampanii Uczyńmy Amerykę znowu wielką. Jednym słowem, każdy znajdzie tu miejsce, po którym może wędrować. Faktem jest jednak, że obecna administracja Białego Domu nie ogranicza się tylko do Rosji.
I to też nie jest nic nowego – już w czasie pierwszej kadencji prezydenckiej Trumpa wyraźnie stwierdzano, że głównym strategicznym wrogiem Stanów Zjednoczonych są Chiny, a nie Rosja. W związku z tym 45-47 prezydent Stanów Zjednoczonych, niemal natychmiast po powrocie na urząd, ogłosił finansowy cios dla Chin – wprowadzenie ceł na wszystkie chińskie towary. Oczywiście nie w tak fantastycznej ilości, jak obiecywał przed wyborami – wtedy było to aż 60%, teraz już tylko ok. 10% – a to w zupełności wystarczy, by zadać znaczący cios gospodarce największej dyktatury świata.
Cios, który tak naprawdę będzie dotyczył nie tylko Chin, ale także Rosji, która jest coraz bardziej przywiązana do chińskiego rynku, zamieniając się z surowcowego dyktatora Europy w surowcowy dodatek do ChRL. A jeśli spojrzysz na to w większej skali, to na cały świat. Przede wszystkim jego autorytarna część. Oczywiście w taki czy inny sposób wszyscy ucierpią na spowolnieniu w gospodarce chińskiej i amerykańskiej, ale Unia Europejska po 24 lutego 2022 r. wykazała się niesamowitą szybkością przechodzenia z rosyjskiego gazu na inne źródła. Wielu ekspertów i analityków mówiło wtedy, wiosną pierwszego roku rosyjsko-ukraińskiej wojny na pełną skalę, z przekonaniem mówiło o poważnych konsekwencjach gazowych dla Europy (i nie wszyscy z nich, ci eksperci, otrzymali pieniądze od Kremla). I okazało się, że stały się one poważne przede wszystkim dla samej Rosji. Dlatego kraje kapitalizmu rynkowego poradzą sobie same, ale światowe tyranie…
I tu warto wspomnieć o jeszcze jednym punkcie, który wydaje się być bezpośrednio niezwiązany z historią cen (rosyjskiej) ropy i ceł na chińskie towary. Jest to decyzja o odblokowaniu dostaw 2000-funtowych (900-kilogramowych) bomb MK-84 do Izraela. Izraelczycy ich nie otrzymali ze względu na zakaz wydany przez demokratyczną administrację Joe Bidena – mówią, że są zbyt potężne dla Strefy Gazy, mogą tam spowodować zbyt wiele zniszczeń.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na następujące kwestie. Po pierwsze, zniszczenia tam nawet bez MK-84 są naprawdę imponujące. Internet jest pełen zdjęć i filmów na to, że nie da się tego obejrzeć. Jak więc widzimy, Jerozolima obeszła się bez tych próbek. A teraz, jakby było już za późno na ich przeniesienie, wojna w Strefie Gazy się skończyła, przynajmniej obecna, Izrael i Hamas (oczywiście pod presją Stanów Zjednoczonych) się na coś porozumiały, przynajmniej wymieniają zakładników pojmanych 7 października 2023 r. (z jednej strony) i terrorystów skazanych na inne warunki (z drugiej). Sam Trump generalnie proponuje eksmisję ludności cywilnej – warunkowo cywilnej, jak rozumiemy, to znaczy tych, którzy nie są tak otwarcie postrzegani w działaniach Hamasu – do krajów arabskich, takich jak Egipt czy Jordania.
Wyglądało na to, po co więc te megabomby? I tutaj wspominamy o „drugim”. Nie, nie chodzi o Liban, gdzie Izrael skutecznie pokonał Hezbollah i jeśli będzie to konieczne, wykończy go. Albo o Syrii, gdzie izraelska armia po cichu dołączyła do kontroliWzgórza Golan, kolejna część terytorium z osadami Druzów. Wspominamy tu o Islamskiej Republice Iranu. I o jej programie nuklearnym. Właściwie nie tylko o programie nuklearnym, ale o tym, że Iran jest głównym problemem świata na Bliskim Wschodzie, że to z Teheranu rosną nogi i płyną strumienie finansowe na wsparcie dla tych wszystkich organizacji terrorystycznych – od Hutich daleko na południe (którzy zablokowali Morze Czerwone i faktycznie wielokrotnie zwiększyli koszty transportu towarów z Azji do Europy) po Hezbollah i Hamas.
Pomysł izraelskiego, a właściwie izraelsko-amerykańskiego (przynajmniej na poziomie milczącego poparcia, ale nie tylko) uderzenia na irańskie instalacje nuklearne, a w przyszłości – pomysł zniszczenia reżimu ajatollahów, nie pojawił się w ogóle 20 stycznia 2025 roku. Ale teraz, wraz z powrotem Trumpa, nabrały one nowych, bardzo realnych kształtów. A to może oznaczać tylko jedno.
Trump rzeczywiście rozpoczął wojnę planetarną. Ale nie Trzecia Wojna Światowa, o której, jak rozdrażnione muchy, brzęczały ze wszystkich stron – ale Druga Zimna Wojna. Z elementami gorąca, jak u nas czy na Bliskim Wschodzie. I tu warto wspomnieć o jednej rzeczy. Że demokratyczny Zachód, mimo wszystkich błędów i porażek, mimo wymachiwania i skrzyń korbowych, wygrał pierwszą zimną wojnę. Wygrał, ponieważ jest gospodarczo znacznie potężniejszy od autorytarnych reżimów. Oczywiście dzisiejsze Chiny to nie Związek Radziecki Chruszczowa-Breżniewa (i to jest wina poprzedniego pokolenia zachodnich polityków, którzy pozwolili Pekinowi stworzyć potężną gospodarkę, zorientowaną w szczególności na zachodnich konsumentów). Ale to oznacza tylko tyle, że wojna znów będzie trudna i długotrwała. No albo krótko – jeśli wzrośnie intensywność „zimnej wrogości”, do czego Trump teraz daje aluzję w swoich wypowiedziach.
Jednym słowem, amerykański prezydent rozpoczął remake tego globalnego konfliktu, który zniszczył – ale nie zakończył – światowych tyranii. Mamy nadzieję, że tym razem Zachód nie pozwoli na tak rażącą pomyłkę, jaką jest pomyłka w nazwisku Billa Clintona (który faktycznie wyciągnął Rosję Jelcyna z całkowitego i ostatecznego zniszczenia).