Jaki jest więc cel „specjalnej operacji wojskowej”? Takie pytanie dręczy dusze wielu Rosjan, pytają się nawzajem gdzieś w kuchniach, po cichu, potajemnie, bo tak naprawdę nie wierzą w zadania „demilitaryzacji” i „denazyfikacji” Ukrainy zadeklarowane przez ich przywódcę Władimira Putina w lutym 2022 roku.
Podbijać nowe ziemie? I to w czasie, gdy Rosja nie jest nawet częściowo w stanie poradzić sobie ze swoimi milionami kilometrów kwadratowych. Przebić się przez korytarz lądowy na Krym i zamienić Morze Azowskie w wewnętrzne morze Rosji? Być może, ale Rosja niestety osiągnęła ten cel jeszcze w maju 2022 r. wraz z upadkiem obrony Mariupola. W związku z tym, osiągnąwszy swój cel, Kreml powinien się uspokoić i zaprzestać działań wojennych, spróbować zawrzeć pokój lub przynajmniej wzmocnić „linię Surowikina”, aby Siły Zbrojne Ukrainy nie były już w stanie przebić się do wybrzeża Azowa.
Tym samym od pół roku Putin deklaruje „nowe” pragnienie: zajęcie czterech obwodów – zaporoskiego, chersońskiego, ługańskiego i donieckiego – w ich granicach administracyjnych. Ale to jest jakiś kompletny nonsens. W jaki sposób bardzo warunkowo wytyczone granice administracyjne regionów mogą korelować z planami wojskowymi, z granicami aneksji, z jakimiś quasi-granicami? Czy chodzi o to, że gdyby Ukraina przeprowadziła reformę administracyjno-terytorialną, której plany deklarowano już w 2005 roku, to Putin również musiałby dostosować swoje apetyty wojskowe? Załóżmy więc, że demokratyczno-patriotyczna Rada Najwyższa, wybrana jesienią 2014 roku, wytyczy na nowo wszystkie granice obwodów, a przynajmniej tylko Ługańsk i Donieck. Charków, Dniepr (wówczas Dniepropietrowsk) i Zaporoże zostały podporządkowane kontrolowanym przez Kijów terytoriom Donbasu, a niekontrolowane terytoria zostały konstytucyjnie sformalizowane jako obwód Donbasu.
Przepraszam za uciekanie się do tak makabrycznych, czysto hipotetycznych manipulacji, po prostu staram się wytłumaczyć sobie i czytelnikom absurdalność roszczeń terytorialnych Putina. Choć jasne jest, że zdobycze pozaterytorialne są głównym celem rosyjskiej inwazji w Ukrainę, to przynajmniej daleko im do znalezienia się na pierwszym miejscu w rankingu celów putinowskiej „specjalnej operacji wojskowej”.
W zrozumieniu tej kwestii może nam pomóc artykuł w rosyjskim magazynie biznesowym „Profil” pt. „Czym powinna stać się Ukraina po zakończeniu rosyjskiej operacji specjalnej”. Obiecujący tytuł, prawda? Autorem tego, można powiedzieć, tekstu programu jest Dmitrij Trenin. A zanim przejdziemy do analizy samych tez przedstawionych w artykule, warto powiedzieć przynajmniej kilka (a nawet nie kilka) słów o tej osobie, która jest dość interesująca.
W artykule czytamy, że Dmitrij Trenin jest profesorem, opiekunem naukowym Instytutu Gospodarki i Strategii Wojny Światowej Wyższej Szkoły Ekonomicznej oraz czołowym badaczem Rosyjskiej Akademii Nauk. Z jego życiorysu wiemy, że był zawodowym żołnierzem, w 1977 roku ukończył Wojskowy Instytut Ministerstwa Obrony ZSRR w Moskwie. Cieszył się szczególnym zaufaniem kierownictwa wojskowego i politycznego ZSRR, w przeciwnym razie nie otrzymałby stanowiska oficera łącznikowego w wydziale stosunków zagranicznych Grupy Wojsk Radzieckich w Niemczech. I co oznaczało owo „posługiwanie się szczególnym zaufaniem”? Tylko, że był agentem KGB – nie ma wyjścia. Dlatego później został starszym wykładowcą w Instytucie Wojskowym Ministerstwa Obrony ZSRR. Co więcej, zaufanie do niego na Kremlu było tak duże, że został przyjęty do delegacji ZSRR, która w latach 1985-1991 prowadziła w Genewie epokowe (bez przesady) negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie broni jądrowej i kosmicznej.
Wydawać by się mogło, że z twarzą Trinina wszystko jest jasne jak słońce. Ale, jak się okazało, nie dla wszystkich. Bo w końcu upada Związek Radziecki i następują dziwne metamorfozy. Nie, nie z Treninem, bo jak wiadomo nie ma byłych podchorążych. Na Zachodzie zachodzą zmiany w jego postrzeganiu. Gdy tylko wygłosił/a kilka liberalno-demokratycznych oświadczeń, trochę udawał, że jest człowiekiem Zachodu, od razu zakochał się w zachodnich kręgach eksperckich. Trenin został zaproszony do wykładania najpierw w Wyższej Szkole Wojennej NATO w Rzymie, a następnie na Wolnym Uniwersytecie w Brukseli. Co więcej, Trinin został zatrudniony przez tak słynną i wpływową „fabrykę myśli” na całym świecie, jak Carnegie Center. Co więcej, w 2008 roku Trenin został dyrektorem moskiewskiego oddziału Centrum i pełnił tę funkcję do czasu pełnoskalowej inwazji Rosji w Ukrainę. Rozumiesz, prawda? Podchorąży Trenin był jednym z tych, którzy kształtowali opinię Zachodu o Rosji, uzasadniali jej imperialne ambicje, prawo do posiadania własnych stref wpływów, do których oczywiście należała Ukraina. I zrobił to wszystko za zachodnie pieniądze, całkiem nieźle, szczerze mówiąc.
I nie był w tym odosobniony, istniały dziesiątki, jeśli nie setki takich stażystów na różnych stanowiskach eksperckich opłacanych z zachodnich grantów. Wszyscy oni wlewali rosyjską imperialną truciznę w uszy zachodniego społeczeństwa. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że Zachód tak słabo reagował na wszystkie groźne sygnały płynące z Kremla. Otwarcie agresji w Mołdawii i Gruzja, inwazje hybrydowe w państwach bałtyckich, w końcu bezpośrednia interwencja w Ukrainie.
Ale przejdźmy w końcu do samego artykułu. Na samym początku autor radzi czytelnikom, by nie mniej niż raz na zawsze zapomnieli o Ukrainie w granicach z 31 grudnia 1991 roku. Takiej Ukrainy, według niego, „od dawna nie było”.
Co dalej? W ślad za tym idą znane nam już z kremlowskiej propagandy bzdury, że Ukraina jest częścią „rosyjskiego świata”. Nawet ci żołnierze Sił Zbrojnych Ukrainy, którzy odważnie walczą z rasistowskimi najeźdźcami, są, według Trenina, „w rzeczywistości narodem rosyjskim”. Cóż to za cud – nasuwa się rozsądne pytanie. Autor tłumaczy: bo „walczą po rosyjsku – gorliwie, pomysłowo i zaciekle, mimo ogromnych strat”. No dobrze, ok.
Ale jaki jest jednak cel „specjalnej operacji wojskowej”? Odpowiadając na to pytanie, Trenin podaje swoje trzy prawdopodobne scenariusze zakończenia wojny. Według pierwszego, najbardziej radykalnego scenariusza, Rosja okupuje całe terytorium Ukrainy, w tym Lwów i „dostęp do granic z państwami NATO”. Następuje swoiste „drugie zjednoczenie Ukrainy z Rosją”. A państwowość ukraińska jest de facto zniesiona i nie zostaje przywrócona nawet w formie jakiejś pseudorepubliki czy autonomii. To wszystko, Ukrainy już nie ma – zapomnijcie o tym!
Sam autor rozumie jednak absurdalność takiego obrotu wydarzeń. Nie, nie w takim sensie, w jakim rozumiemy ten absurd. Wiemy przecież na pewno, że ruskyści nigdy nie podbiją całej Ukrainy, chyba że w swoich mokrych snach. Z drugiej strony Trenin widzi wadę takiego planu w inny sposób: „Istnieją uzasadnione wątpliwości co do zdolności do utrzymania całej Ukrainy pod kontrolą Moskwy, a następnie całkowitej integracji jej z Federacją Rosyjską, a także co do materialnych kosztów dla Rosji takiego rozwiązania problemu”. Czyli miło byłoby połknąć całą Ukrainę, ale sam autor rozumie, że agresor zakrztusi się tak wygórowanym kawałkiem.
Drugi scenariusz, który Trenin uważa za najmniej akceptowalny i najbardziej niebezpieczny dla Rosji, to zatrzymanie wojny na mniej więcej tych obecnych pozycjach i wytyczenie granic wzdłuż linii demarkacyjnych. „To jest rozgoryczona banderowska, prozachodnia Ukraina w nieco okrojonych granicach w porównaniu z 2022 rokiem. Jest to państwo zaciekle antyrosyjskie, instrument Zachodu do nieustannego wywierania nacisku na Rosję i prowokowania jej, a następnie, w dogodnym momencie, trampolina do nowej wojny o „wyzwolenie okupowanych terytoriów”. Główną ideą tej „niepokonanej” Ukrainy będzie zemsta” – ocenia tę opcję autor.
Jest też trzeci scenariusz – faktyczne opuszczenie Ukrainy, która jeszcze nie została podbita, nawet jeśli się ugnie. Niech zamieni się w wielkie „gulai-pole”, opuszczone zarówno przez Zachód, jak i Rosję. Z jakiegoś powodu autor jest przekonany, że tak jak w 1920 roku, Ukrainą będą rządzić różni ojcowie i wujkowie, tacy jak Machno, Zelenyi Grigorev, Anioł itd., którzy rozerwą kraj na strzępy. A Rosja sprytnie zmanipuluje tym chaosem poprzez swoje wpływy. Tym samym Ukraina stanie się bezpiecznym buforem dla Rosji z państwami NATO.
Ale w tym względzie autor artykułuje dwie istotne wątpliwości: „Po pierwsze, że Zachód »wycofa się« z ukraińskiego »gulai-polae« i nie użyje swoich »bohaterów« do walki z Rosją, która nie ustanie po zakończeniu działań wojennych w Ukrainie. Po drugie, że Moskwa będzie w stanie poradzić sobie z tą machnowszczyzną”. Cóż, nie można nie zgodzić się z takimi zastrzeżeniami.
I tak przechodzimy do czwartego scenariusza, dla którego został napisany ten artykuł. Warto w tym miejscu przytoczyć większy cytat, aby nikt nie zarzucił nam wyrwania słów z kontekstu:
„Najlepszą i nie do końca fantastyczną opcją dla nas byłoby wyparcie elementów antyrosyjskich, rewanżystowskich w zachodnich regionach Ukrainy. Tam mogłyby stworzyć własną „wolną Ukrainę” pod protektoratem Zachodu lub stać się strefą wpływów sąsiednich państw – Polski, Węgier i Rumunii. Zachód mógłby pocieszać się faktem, że część kraju uniknęła poddania się kontroli Moskwy i spekulować, że Zachodnia Ukraina, składająca się z pięciu lub siedmiu regionów, stanie się odpowiednikiem Niemiec w czasie zimnej wojny. Pozwalać. Nie jest straszne poddanie się temu, co jest dla nas nie tylko drogie, ale także niebezpieczne. Błąd Stalina, który zaanektował Galicję i Wołyń i tym samym zaraził sowiecką Ukrainę wirusem nacjonalizmu, nie może się powtórzyć.
Najważniejsze, że „Galicja”, biorąc pod uwagę wszelką możliwą pomoc z Zachodu, nie stanowi zagrożenia dla Rosji, to znaczy miałaby masę podkrytyczną. Reszta Ukrainy – odizolowana od siedliska ultranacjonalizmu, a także pozbawiona regionów, które już przystąpiły lub mogą jeszcze dołączyć do Federacji Rosyjskiej – stałaby się nowym suwerennym państwem ukraińskim. Jednocześnie państwo, które nie znajduje się pod naszą okupacją. Sensowne jest zaoferowanie takiej perspektywy Ukraińcom, wyjaśniając, jak bardzo jest ona dla nich korzystna”.
Najciekawsze (najśmieszniejsze) w tym fragmencie jest stwierdzenie, że rozdrobnienie Ukrainy jest dla niej korzystne. Bo ta wykastrowana Ukraina otrzymałaby niebywałą pomoc gospodarczą dla Rosji, a także dostęp do rynków Unii Eurazjatyckiej.
Autor rzuca też Ukraińcom następujący kulturowy i cywilizacyjny „wabik”: „Jednocześnie Nowa Ukraina byłaby sztywno oddzielona od obcego elementu banderowskiego, który historycznie ukształtował się w izolacji od Rosji i na bazie antyrosyjskiej. Nowa Ukraina jako państwo i społeczeństwo powstała na szerokim, ogólnorosyjskim – czy jak kto woli wschodniosłowiańskim – fundamencie. Taka Ukraina stałaby się spadkobiercą Rusi Kijowskiej i Kozaków Zaporoskich; Byłaby dumna z wkładu swojego narodu w umocnienie i dobrobyt carstwa rosyjskiego i Imperium Rosyjskiego, a także Związku Radzieckiego, którego ważną częścią były ziemie małoruskie. Miałoby to wreszcie urzeczywistnić historyczne marzenie kilku pokoleń Ukraińców o niepodległości”.
Po prostu fantastyczny! Autor chce sprzedać ideę wykastrowanej, pseudopaństwowej, całkowicie niepodległej formacji jako realizację „historycznego marzenia kilku pokoleń Ukraińców o niepodległości”. Poważnie? A gdzie tu logika? Pytanie do autora na zasypce: dlaczego Ukraińcy marzyli o tej niepodległości? I niezależność od kogo?
Co więcej, autor jakoś nieostrożnie zrobił jedno poważne przebicie. Uwodzi Ukraińców chwałą Kozaków Zaporoskich, ale Zaporoże i cały region widzi jako część Rosji. Nawiasem mówiąc, oprócz czterech wymienionych wyżej regionów, które Putin pospiesznie włączył do rosyjskiej konstytucji (Ługańsk, Donieck, Zaporoże i Chersoń), Rosja, według czwartego scenariusza, powinna mieć co najmniej obwody mikołajowski, odeski i charkowski (obwody sumski i dniepropietrowski są opcjonalne).
Tak więc Ukraina w marzeniach rosyjskich imperialistów powinna być podzielona na trzy części – czysto rosyjską, marionetkowo-rosyjską i „Banderę”. Pamiętajcie, że jeszcze nie tak dawno widzieliśmy gdzieś taki podział. Swego czasu mówił o nim wstrętny, ale już nieżyjący rosyjski polityk Władimir Żyrinowski jeszcze w latach 90. Przypomnijcie sobie jego słynne powiedzenie: „A my oddamy Polakom Lwów”. Teza ta pojawiła się podczas kampanii prezydenckiej w 2004 roku. W tym czasie kremlowscy stratedzy polityczni Janukowycza zastraszali wyborców we wschodniej i środkowej Ukrainie, że jeśli wygra Wiktor Juszczenko, Ukraina zostanie podzielona na trzy stopnie. Pierwsza odmiana to Galicja i Wołyń (nawet bez Zakarpacia i Bukowiny), druga to Ukraina Środkowa, trzecia to Ukraina Południowa i Wschodnia.
Gdyby rosyjscy propagandyści lepiej uczyli historii XX wieku, wiedzieliby przynajmniej, że prawdziwy podział Ukrainy miał miejsce w czasie II wojny światowej. Nazistowscy okupanci podzielili go na Dystrykt Galicja, Komisariat Rzeszy Ukrainy oraz przyfrontowe terytoria ukraińskie, na których panował Wehrmacht. Otóż kremlowscy propagandyści biorą za przewodnik „godnych” poprzedników. Jednocześnie działają w podobny sposób.
Teraz dla wszystkich jest jasne, że taki plan z marionetkową Ukrainą z centrum w Kijowie jest kompletnym absurdem i nigdy nie zostanie zrealizowany. Widzimy, jak bardzo Rosja się naprzód w obwodzie donieckim, ile ludzi i sprzętu traci na każdy zdobyty kilometr. Dlatego, aby zrealizować ten plan, Kreml nie będzie miał ludzi, w tym nawet północnokoreańskich legionistów, ani broni i amunicji, w tym amunicji z KRLD.
Dlaczego więc i dla kogo kadet Dmitrij Trenin napisał ten artykuł. Przypuszczam, że dla tych pseudo-sił pokojowych na Zachodzie, którzy chcą, aby Ukraina zawarła pokój z Rosją na jakichkolwiek warunkach. Na przykład, patrzcie, Ukraińcy, nie zawierajcie pokoju, Rosja podzieli was na trzy części, a potem będziecie musieli zapomnieć o suwerenności.
A przede wszystkim jest to wiadomość dla Donalda Trumpa, z którym Władimirowi Putinowi tak bardzo zależy na negocjacjach. Nie da się ukryć, że nowo wybrany prezydent, a nawet pod presją tak podatnego na rosyjską propagandę Elona Muska, może dać się nabrać na przynętę Kremla. Dlatego nasi dyplomaci muszą dołożyć wszelkich starań, aby do tego nie dopuścić.