Przypomnijmy sobie, jak wyobrażaliśmy sobie rozwój wydarzeń w Stanach Zjednoczonych rankiem 5 listopada. Kamala Harris i Donald Trump idą ramię w ramię, według najbardziej skrupulatnej socjologii. Walka będzie bardzo zacięta, nie będzie można od razu znaleźć zwycięzcy, pomoże tylko „fotofinisz”, czyli ręczne przeliczenie głosów w tych „chwiejnych” stanach, w których liczba głosów oddanych na każdego kandydata będzie się różnić o nie więcej niż tysiąc. Przewiduje się, że takie stany będą jeśli nie wszystkie siedem (Arizona, Nevada, Michigan, Wisconsin, Georgia, Karolina Północna i Pensylwania), to co najmniej trzy z nich. Mogłoby to doprowadzić do sporów sądowych, a może nawet do niepokojów społecznych, które przerodziłyby się w zamieszki, takie jak ten, który miał miejsce 6 stycznia 2020 r. podczas szturmu na Kapitol. Bo Trump nigdy nie pogodzi się z drugą porażką z rzędu…
Dlaczego rysowaliśmy takie scenariusze w naszej wyobraźni? Bo tak większość ekspertów politycznych przewidywała dla nas przebieg procesu wyborczego. Opierali się na wynikach badań opinii publicznej, na badaniach terenowych (nie na temat płci ukraińskiej, choć równie dobrze mogły to robić), na analizach, wywiadach, badaniach naukowych pola wyborczego itd., itd., itp. Trzeba przyznać, że prognozy naszej publikacji okazały się, delikatnie mówiąc, nietrafne. Ale kto miał rację, jak się okazało, to bukmacherzy. Od drugiej połowy września przekonywali, że szanse na zwycięstwo Trumpa wynoszą nie kilka procent, ale dwa razy więcej niż szanse Harris i w związku z tym zaproponowali odpowiednie stawki.
Teraz można twierdzić, że w Stanach Zjednoczonych nie wydarzyło się nic więcej niż „rewolucja wyborcza”. Wszystkie dotychczasowe wyobrażenia o preferencjach partyjno-politycznych poszczególnych warstw społecznych społeczeństwa amerykańskiego okazały się błędne. I ta sytuacja nie pojawiła się nagle, nie z powodu jakiejś głupiej rzeczy powiedzianej przez Joe Bidena czy Kamalę Harris, ani nie z powodu jakiegoś udanego ruchu Donalda Trumpa na ostatnim etapie wyścigu. Tyle tylko, że Ameryka nie jest już taka sama jak w 2008 czy 2012 roku, kiedy demokrata Barack Obama mógł z łatwością pokonać republikańskiego rywala, czy to bardzo szanowanego senatora Johna McCaina, czy bardzo szanowanego (choć nie tak bardzo) senatora Meata Romneya. I choć Obama, jak już teraz możemy ocenić jego zasługi z pewnego dystansu czasowego, był w istocie politykiem, wprawdzie błyskotliwym, ale pustym (niech mi wybaczą jego szczerzy zwolennicy), to dokładnie wiedział, co jego zwolennicy chcą od niego usłyszeć. Nie miał wątpliwości, że czarni, Latynosi, młodzi wyborcy i dobrze wykształcone białe kobiety na pewno na niego zagłosują. A konkurentowi można dać większość białych wyborców bez wyższego wykształcenia, bo statystycznie nie będą w stanie zapewnić zwycięstwa.
Opierając się na danych exit polls przeprowadzonych 5 listopada w Stanach Zjednoczonych, analizowanych różnymi artykułami, możemy śmiało powiedzieć, że „metoda Obamy” już nie działa. Gwarantowane wcześniej grupy poparcia wyborczego dla kandydata na prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej nie są już tak posłuszne jak kiedyś, mogą łatwo rozprzestrzenić się na konkurenta.
Na przykład imigranci z Ameryki Łacińskiej, z których większość konsekwentnie głosowała na Demokratów, nagle zmienili swoje preferencje wyborcze. I nie ma znaczenia, że Trump ich obrażał, uważał za obywateli drugiej kategorii, groził pozbawieniem ich pewnych praw. Ale jednocześnie kupił je z obietnicą… nie wpuszczać więcej Latynosów do Stanów Zjednoczonych. Paradoks? Na pierwszy rzut oka tak. Ale w rzeczywistości już zalegalizowanym migrantom podobała się perspektywa braku rywalizacji. Wszakże nowo przybyli byli rodacy mogą ubiegać się o pracę, pomoc społeczną, mieszkania socjalne itp. Niech więc Trump sam siebie wyzywa, o ile nie tworzy niepotrzebnej konkurencji.
Harris wiązała duże nadzieje ze wsparciem kobiet, opowiadając się za prawem do aborcji. Ale i tu się przeliczyła. Tak, temat jest wciąż gorący, w Stanach Zjednoczonych wciąż trwają protesty przeciwko zakazowi aborcji. Ale dla wykształconej białej kobiety temat już dawno przestał być pilny. Przynajmniej dlatego, że dobrze wie, jak zapobiegać niechcianej ciąży. Nie jest jakąś nastolatką, która ma się „wlec”. Doskonale rozumie, jak i kiedy, czego używać, czym się chronić. Dlatego „aborcyjne” nadzieje kandydata Demokratów nie zostały sprzedane.
Płomienne przemówienia Kamali Harris i młodzieży nie przypadły do gustu. Wielu jej przedstawicieli jest obecnie zdezorientowanych. Czy musisz zdobyć dość drogie wykształcenie uniwersyteckie? A może studia wystarczą? A może możemy się bez niego obejść? Kiedyś można było planować swoją przyszłą specjalizację na lata, zaciągnąć kredyt na edukację i mieć pewność, że nie stanie się nagle dodatkową osobą. A teraz nie możesz być pewien, że Twój dyplom nie zamieni się w zbędną kartkę papieru ze względu na dominację sztucznej inteligencji, automatyki i robotyki. Przykro mi, że przez długi czas studiowałeś na inżyniera samochodowego, a fabryka, w któreji planowałeś iść do pracy w Detroit, zamknąłeś się. Albo zbankrutowała, albo przeniosła produkcję na kontynent azjatycki za pomocą taniej siły roboczej. Z zazdrością patrzysz na swoich rówieśników, którzy studiowali programowanie i teraz są w stanie dorobić się niesamowitych fortun. Przekwalifikować się, aby zostać specjalistą IT? Ale jak długo potrwa ten boom, czy nie okaże się, że ten zawód, na którego opanowanie spędzisz jeszcze kilka lat i dziesiątki tysięcy dolarów, znajdzie się na marginesie rynku pracy? „Te przeklęte pytania mnie dręczą” – w ten sposób można ocenzurować Lesa Podervyansky’ego, by sformułować nastrój amerykańskiej młodzieży. A co za tym idzie, stosunek do elity rządzącej.
Ale Trump proponuje, by to wszystko radykalnie zmienić. Co dokładnie? Ale co to za różnica – gorzej nie będzie. W końcu Trump proponuje naprawić gospodarkę, która została zaniedbana przez administrację Bidena, obniży podatki, pokona inflację, a co za tym idzie, obniży ceny.
Niewielu Amerykanów chce zagłębiać się w istotę procesów gospodarczych, nawet we własnym kraju. Bo wtedy zrozumieliby, że w ciągu ostatnich czterech lat gospodarka rozwijała się być może najlepiej od czasu kryzysu z 2008 roku. Tym samym pewne negatywne procesy wywołane przez ten sam kryzys, covid, wojnę w Ukrainie i Bliskim Wschodzie oraz rosnące ceny ropy naftowej, wywołały mechanizmy inflacyjne i ceny wzrosły. Ale to wcale nie jest wina Bidena. Ogólna sytuacja gospodarcza poprawia się, ale nieprędko stanie się to odczuwalne w kieszeni każdego pracownika. Amerykanin widzi tylko, że ceny jego ulubionych bułek lub darowizn wzrosły o 30% w ciągu ostatnich dwóch lat, że galon benzyny podrożał i że musi płacić więcej za media.
„Biden jest winny temu wszystkiemu” – są pewni zwykli Amerykanie – „ponieważ nie zajmował się problemami wewnętrznymi, ale rozdawał pieniądze na wątpliwe projekty międzynarodowe. A przede wszystkim pomóc Ukrainie, która nie sprawia, że ani jest nam zimno, ani ciepło”. Żaden z nich nie będzie analizował poziomu wydatków, korzyści, jakie te wydatki przynoszą samym Stanom Zjednoczonym, oraz ogólnej sytuacji bezpieczeństwa na świecie. Są przekonani, że wszystko to na próżno. Ale kiedy Trump przyjdzie, zrobi porządek, sprawi, że Ameryka znów będzie wielka.
Ale czy my, Ukraińcy, powinniśmy śmiać się z „głupich Amerykanów”? Bynajmniej, pamiętając, że pięć lat temu sami przeprowadziliśmy tę samą „rewolucję wyborczą” pod hasłem: „Gorzej już nie będzie, ale przynajmniej będziemy się śmiać!”. Tak, w tym czasie wielu miało już dość starych polityków z ich obżarstwem, korupcją i arogancją. Ten sam Petro Poroszenko, dla którego w kadencji prezydenckiej głównym zadaniem było otwieranie kolejnych sklepów Roshen w ukraińskich miastach („Roshen” bierzemy warunkowo jako najbardziej uderzający przykład, oczywiście, że imperium biznesowe piątego prezydenta nie ograniczało się tylko do tej marki).
Tak, oczywiście, coś musiało się zmienić. Ale zdecydowaliśmy się pójść najłatwiejszą drogą, mówiąc, że wszyscy politycy to gówno. Mogą się one od siebie różnić, ale dlaczego musimy „rozumieć rodzaje gówna”. I tak znalazł się taki niesystemowy kandydat – komik Wołodymyr Zełenski. Urzekł publiczność, kreując atrakcyjny wizerunek prezydenta w serialu „Sługa narodu”. I to wystarczyło, żebyśmy my, Ukraińcy, zagłosowaliśmy na niego przytłaczającą większością.
Z jakiegoś powodu nie odstraszyły nas jego wizje gospodarcze i polityki zagranicznej. Na przykład zamiar podniesienia pensji wszystkich nauczycieli do czterech tysięcy dolarów. To wyraźnie pokazało, że mężczyzna był zupełnie nieświadomy sytuacji ekonomicznej w kraju, ponieważ w tamtym czasie nawet 400 dolarów dla większości nauczycieli byłoby niesamowitym szczęściem. Albo oświadczenia jego sztabu o zamiarze obniżenia taryf za media, choć było całkiem jasne, że były one już sztucznie utrzymywane na najniższym możliwym poziomie.
Przekonanie Zełenskiego, że aby zakończyć wojnę, „wystarczy przestać strzelać” i „zbiegać się gdzieś pośrodku” powinno było natychmiast zniechęcić do głosowania na niego zarówno tych, którzy dążyli do pokoju, jak i tych, którzy byli gotowi walczyć do samego końca.
A przypomnijmy sobie, jak urzędujący prezydent przed wyborem mówił o integracji europejskiej i euroatlantyckiej. Bardzo proste i jednoznaczne: „Nikt tam na nas nie czeka”. Takie stanowisko powinno zdecydowanie odwrócić od niego uwagę wszystkich zwolenników przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO. Wszak chęć głosowania na Zełenskiego musiałaby zniknąć po jego wypowiedzi rzuconej w stronę dziennikarzy, którzy domagali się od niego wyjaśnień w sprawie zagranicznych kont: „Nie jestem wam nic winien”.
Nie mówię, jakim prezydentem naprawdę stał się Zełenski, nie oceniam jego realnych osiągnięć i błędnych kalkulacji, bo wtedy, na początku 2019 roku, tego nawet nie mogliśmy wiedzieć. Analizuję tylko jego przekazy wyborcze, staram się zrozumieć, co chwyciło naszych obywateli w tamtym czasie, sprawiło, że postawili znak obok jego nazwiska.
Otóż większość Ukraińców była wtedy zafascynowana ideą „łączenia ich razem”. Apel Kuzmy Skriabina o polityków okazał się bliski: „Cała ta p-dota, która siedzi w Do Rady Najwyższej, wtedy wszystko powinno być rozstrzelane, a nie wystrzelone”. A Zełenski w jednym z odcinków „Sługi Narodu” strzela z dwóch rąk do deputowanych Rady Najwyższej z karabinów maszynowych Uzi. Cóż to była za przyjemność patrzeć.
Bo o wiele łatwiej jest nie analizować działań polityków, nie monitorować, kto co zrobił, czy przygotowują akty prawne, czy po prostu siedzą na sali posiedzeń i smszą igłami na smartfonie, czy w ogóle nie chodzą do pracy, tylko korzystają z nadmorskich kurortów w Dubaju czy na Bali, za pieniądze otrzymane z walizek sponsorów.
Bo po co „rozumieć te rodzaje gówna” zarówno w Ukrainie, jak i w Ameryce. Można po prostu przeprowadzić „rewolucję wyborczą”.