Na początku 2024 roku zwrócili się do mnie polscy dziennikarze z prośbą o przewidzenie przyszłych ukraińsko-rosyjskich negocjacji w sprawie pokoju, rozejmu, a przynajmniej zawieszenia broni. Od razu powiedziałem im, że nie jestem Vangą, ani nawet Nostradamusem, ale nie mogłem się powstrzymać od „vangingu” – w końcu pytali mnie o to moi sojusznicy. Sformułowałem więc swoją prognozę mniej więcej tak: „Rywalizacja o inicjatywę w wojnie potrwa mniej więcej do końca tego roku. Do tego czasu nie należy liczyć na żadne poważne negocjacje. No chyba, że po jednej lub po drugiej stronie pojawi się jakiś niespodziewany „łabędź”.
Czy Trump jest „czarnym łabędziem”?
„łabędź”, jak już z całą pewnością możemy stwierdzić, nie nadszedł. Do końca roku pozostał jeszcze nieco ponad miesiąc, ale intuicja podpowiada mi, że w tym czasie nic się diametralnie nie zmieni, nie zapadnie żadna epokowa decyzja. Nie uważam zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych za „łabędzia”, ani czarnego, ani białego. Co więcej, jego inauguracja odbędzie się dopiero pod koniec stycznia przyszłego roku. A do tego czasu nie będzie to miało znaczącego wpływu na proces pokojowy. Jego obietnica zakończenia wojny „w ciągu 24 godzin”, a nawet przed objęciem urzędu, powinna być od początku ceniona jako nic innego jak wyborcza kaczka (a nie łabędź).
Czy coś się zmieni wraz z przejściem Trumpa do Białego Domu? W tym miejscu opcje są już możliwe. Od najgorszego, czyli zakładającego, że rosyjski dyktator Władimir Putin będzie w stanie wcisnąć ideę „drugiej Jałty” w „przyjaciela” Trumpa, nazwie go „drugim Rooseveltem”. Czyli scenariusz zakłada powrót do osławionych „stref wpływów” w których każdy „władca świata” ma prawo robić co tylko zechce. Nie zapomnieliśmy jeszcze, jak podczas spotkania w Helsinkach w 2018 roku Trump nagle wypalił, że bardziej ufa swojemu rosyjskiemu odpowiednikowi niż własnym służbom wywiadowczym.
Może jednak istnieć najlepszy scenariusz, w którym Trump zacznie interpretować jego hasło (a właściwie hasło Ronalda Reagana) – „Make America Great Again” – w szczególności jako powrót do roli głównego „światowego policjanta”, który w ich miejsce stawia aroganckich i karze łamiących globalny pokój. Dlaczego więc nowa administracja USA nie miałaby być w stanie dostarczyć Ukrainie całej broni, której potrzebuje, aby zadać Rosji tak niszczycielski cios, że nie będzie ona w stanie się podnieść przez długi czas? Po tym Trump nie mógł zrobić nic innego, ponieważ wieczna chwała zwycięzcy nad „imperium zła” miała mu zagwarantowaną.
Dlaczego uważam, że pierwszy, najgorszy scenariusz jest mało prawdopodobny? Bo jeśli nie sam Trump, to przynajmniej mądre głowy w jego administracji jasno zdają sobie sprawę, że po prostu niedopuszczalne jest dawanie Putinowi Ukrainy, która jest jednym z najbardziej wiarygodnych i – jak dowodzi dziesięć lat działań wojennych, a zwłaszcza prawie trzy lata po inwazji na pełną skalę – jednym z najskuteczniejszych sojuszników wojskowych. Ani pod względem czysto reputacji i ambicji politycznych, ani pod względem praktycznych korzyści. No właśnie, bo po co? Jeśli pojawi się szansa przy niewielkim rozlewie krwi (w porównaniu z kampaniami afgańską, iracką i syryjską) na utrzymanie swoich wpływów w strategicznie ważnym regionie, wyeliminowanie zagrożeń dla sojuszników i wyeliminowanie głównego zagrożenia dla globalnej architektury bezpieczeństwa.
Dlaczego uważam, że ten najlepszy scenariusz jest mało prawdopodobny? Bo jest zbyt miły. Jak mówią sceptycy, nie ze swoim szczęściem. Co więcej, w ekipie Trumpa, jakoś tak się złożyło, zebrało się zbyt wielu naszych nieżyczliwych ludzi. Jedni są obrzydliwym punktem widzenia na pomoc Ukrainie, inni strasznie boją się wybuchu III wojny światowej, która ich zdaniem na pewno się rozpocznie, jeśli Rosja będzie zbyt rozdrażniona, a jeszcze inni chcą po prostu przekreślić wszystko, co zrobili ich poprzednicy, także w dziedzinie ukraińskiej polityki.
Dlatego, jak powiedział jeden z niesystemowych ukraińskich polityków, będziemy musieli znaleźć się gdzieś pośrodku. Najprawdopodobniej będzie to zamrożenie konfliktu wzdłuż linii styczności. Jeśli Siłom Zbrojnym Ukrainy uda się do tego czasu utrzymać przyczółek kurski, być może uda się przeprowadzić równoważną wymianę terytoriów. Ukraina mogłaby targować się o obwód kurski, najprawdopodobniej Mierzeję Kinburnską, która jest częścią obwodu mikołajowskiego, a także odzyskać tymczasowo okupowane terytoria obwodu charkowskiego.
Będziemy więc musieli pogodzić się z tym, że terytoria ukraińskie będą pod okupacją rosyjską na czas nieokreślony. Co więcej, znajduje się pod praktyczną aneksją. Moskwa będzie uważać je za swoje ziemie wpisane do konstytucji i dlatego będzie prowadzić analogiczną politykę w dziedzinie kultury i oświaty, a także na innych swoich terytoriach. Jest smutna, gorzka, a nawet duchowo nie do zniesienia, ale to jest to, co lubią mówić kremlowscy politycy: „rzeczywistość na miejscu”. Nasze dowództwo wojskowe i polityczne przyznało, że obecnie nie ma ani sił, ani środków, aby zdeokupować te terytoria.
Jak długo Rosja będzie miała dość?
Jeśli Bóg pozwoli, przynajmniej utrzyma te terytoria, które są jeszcze pod kontrolą Kijowa, a to już jest najtrudniejsze zadanie. Wszak wojska rosyjskie wciąż się naprzód i zwiększają tempo natarcia. Jak długo będą trwały? Pytania, jak mówią, z gwiazdką. Obecnie w rosyjskiej armii jest wystarczająco dużo rekrutów, choć konieczne jest ciągłe podnoszenie ich jednorazowych wypłat i miesięcznych pensji do kwot niebotycznie wysokich dla przeciętnego Rosjanina.
Czy rosyjska gospodarka wytrzyma rosnące obciążenia finansowe związane z wojną? To też jest dość trudne pytanie. Ostatnio stosunkowo niezależni eksperci opublikowali artykuły, w których twierdzą, że Rosja jest nadal finansowo zdolna do utrzymania się przez lata i prowadzenia wojny. Twierdzą oni, że zachodnie sankcje wyrządziły Rosji niewielkie lub żadne znaczące szkody, że była ona w stanie dostosować się, a nawet zastosować środki karne na swoją korzyść.
Inni eksperci ekonomiczni twierdzą, że Rosja nie wytrzyma długo, że pozytywne statystyki gospodarcze to blef i mydlenie oczu. Ale w rzeczywistości rosyjska gospodarka jest przegrzana, kraj jest już na skraju katastrofy społeczno-gospodarczej. Świadczy o tym wysoka realna inflacja, rekordowa stopa dyskontowa Banku Centralnego, deprecjacja rubla, ograniczanie programów socjalnych itp.
Który z nich jest słuszny – dowiemy się później. Oczywiście chciałbym, żeby to drugie miało rację…
Gdzie jest rozjemca Arakhamia?
Około rok temu ukazał się serial telewizyjny wywiad szefa prorządowej frakcji „Sługa Narodu” w Radzie Najwyższej Dawid Arachamia, którą przekazał prezenterce telewizyjnej Natalii Mosejczuk. I w tym przypadku sformułowanie „opublikowane” nie jest tylko medialnym frazesem, ale stwierdzeniem faktu. Wywiad ten był rzeczywiście cytowany na całym świecie, a zwłaszcza w Rosji. Przede wszystkim ta część, która dotyczyła negocjacji ukraińsko-rosyjskich, które odbyły się w Stambule w marcu 2022 r. I ta rozmowa nie została przytoczona w korzystnym dla Ukrainy świetle.
Dlatego w tym wywiadzie Arachamia zaskoczyła wszystkich wiadomością, że krwawa wojna rosyjsko-ukraińska mogła zakończyć się niemal zanim się zaczęła, w marcu 2022 roku. Cena pokoju dla Ukrainy, według niego, jest praktycznie zerowa: obiecać, że nie przystąpi do NATO. I nie spieszyło nam się, delikatnie mówiąc, z przyjęciem do Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Tak jest, jeśli wierzysz słowom Arakhamii. I jak tu nie wierzyć, bo w imieniu prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego stanął na czele ukraińskiej delegacji negocjacyjnej? Dla precyzji tezy przytaczamy dosłownie to, co wypowiedział sam Arachamia, odpowiadając na pytanie prowadzącego wywiad o cel rosyjskiej delegacji na rozmowach:
„Celem rosyjskiej delegacji, moim zdaniem… Rzeczywiście, niemal do końca mieli nadzieję, że będą wywierać na nas presję, abyśmy podpisali taką umowę, abyśmy zachowali neutralność. To było dla nich najważniejsze. Byli gotowi zakończyć wojnę, jeśli przyjmiemy – tak jak kiedyś Finlandia – neutralność i zobowiążemy się, że nie wstąpimy do NATO.
– Tylko jeden punkt?
– No właśnie, to właściwie był kluczowy punkt. Wszystko inne to kosmetyki, polityczne przyprawy”.
Tak więc, zdaniem Arachamii, wojnę można było zatrzymać niemal na samym początku, a do tego niezwykle proste – obiecać, że nie przystąpimy do Sojuszu Północnoatlantyckiego, do którego, powtarzam, nie jesteśmy specjalnie zaproszeni.
Dlaczego więc Ukraina zerwała negocjacje w tak sprzyjających warunkach? Według Arakhamii winę za wszystko ponosi ówczesny premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson.
„Kiedy wróciliśmy ze Stambułu, Boris Johnson przyjechał do Kijowa i powiedział, że w ogóle niczego z nimi nie podpiszemy – i po prostu walczmy” – — spytał Arakhamia.
Oznacza to, że według Arachamii ukraińskie przywództwo jest agresywne, nie dba o życie Ukraińców, którzy już zginęli i będą umierać na frontach i podczas rosyjskich bombardowań, nie potrzebuje pokoju, jeśli można walczyć. A co najważniejsze, ukraińskie kierownictwo nie jest niezależne. Boris Johnson czy inny przywódca zachodniego kraju może tak łatwo przyjechać do Kijowa i dać instrukcje, jak Ukraina powinna się zachować. I nikt nie może mu zaprzeczyć.
Swoją drogą, czy ktoś zauważył, że szef prorządowej i największej frakcji parlamentarnej dawno nie pojawił się na antenie? Możemy przypuszczać, że Biuro Prezydenta w końcu zdało sobie sprawę, że Arachamia powinien zostać wyraźnie pozbawiony statusu autorytatywnego mówcy. Mam nadzieję, że on również został pozbawiony statusu przyszłego negocjatora. Bo tak czy inaczej, prędzej czy później rozpoczną się negocjacje. Bo wszystkie strony zdają sobie sprawę, że wojna musi się wreszcie skończyć. Rozumieją to nawet Rosjanie, jak pokazuje najnowsza socjologia.