Obserwując dramatyczny przebieg wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, zupełnie straciliśmy z oczu perturbacje polityczne i rządowe w Niemczech, co również jest dla nas dość ważne. I tam załamała się nie mniej, ni więcej, ni więcej niż rządowa „koalicja sygnalizacji świetlnej”. Przypomnę, że nazywano ją „sygnalizacją świetlną” ze względu na kolory partii, które ją stworzyły: Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) – czerwonej, liberalnej Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) – żółtej i Union90/Zieloni – oczywiście zielonej.
Pojawiły się problemy z „żółtymi”, czyli liberałami. Spór narastał od dawna, ale za każdym razem udawało się go w mniejszym lub większym stopniu załagodzić, a przynajmniej odłożyć w czasie. Ale 6 listopada płomieni nie udało się ugasić – wybuchł pożar. Być może wpływ na sytuację miały wyniki wyborów w Niemczech, zwycięstwo Donalda Trumpa. Europa strasznie się tego bała, pamiętając negatywne doświadczenia z jego pierwszej kadencji, kiedy musiał zamrozić wiele amerykańsko-europejskich programów, nawet tak imponujący wymysł Baracka Obamy, jak wolna transatlantycka strefa handlowa.
Tym razem Europejczycy nie spodziewają się niczego dobrego po prezydenturze Trumpa, zwłaszcza, że w trakcie kampanii wyborczej obiecywał on swoim europejskim partnerom wiele „prezentów”. Od gróźb, że nie będą chronić europejskich partnerów w przypadku zewnętrznej (czytaj rosyjskiej) agresji, po obietnice wypowiedzenia paryskiego porozumienia klimatycznego. A także – do podniesienia ceł na towary europejskie.
Oczywiście, w sytuacji takiej nerwowości w polityce niemieckiej doszło do załamania nerwowego, które doprowadziło do kryzysu rządowego. „Koalicja sygnalizacji świetlnej” praktycznie się rozpadła, frakcja FDP w Bundestagu odeszła od niego, a z niemieckiego rządu federalnego odeszło czterech liberalnych ministrów: minister finansów, minister sprawiedliwości, minister transportu oraz minister nauki i edukacji.
Kontrowersje w rządzie rozpoczęły się w zeszłym tygodniu po tym, jak minister finansów i lider liberałów Christian Lindner przedstawił dokument programowy swojej partii dotyczący polityki gospodarczej. Przewodniczący FDP wezwał w nim do „odwrócenia sytuacji gospodarczej z częściową fundamentalną rewizją kluczowych decyzji politycznych”. Przede wszystkim chodziło o obniżenie podatków dla firm, osłabienie wymogów i regulacji klimatycznych, zmniejszenie dotacji i pomocy społecznej.
Rzekomo w dokumencie przedstawionym przez Lindnera nie było nic napisane o pomocy dla Ukrainy, ale tak naprawdę zakładano, że w budżecie na przyszły rok nie będzie osobnej „ukraińskiej” pozycji wydatków.
Kanclerz Niemiec Olaf Scholz i SPD ostro skrytykowali program Lindnera i jego samego. Scholz zarzucał liberałom, że nie są w stanie grać zespołowo, iść na kompromis, iść na taktyczne ustępstwa z myślą o strategicznym zwycięstwie. „Każdy, kto w takiej sytuacji odmawia rozwiązania lub oferty kompromisowej, postępuje nieodpowiedzialnie. Jako kanclerz nie mogę tego znieść” – powiedział z naciskiem.
Zieloni poparli też swoich kolegów z koalicji. Reprezentujący Zielonych wicekanclerz i minister gospodarki Niemiec Robert Habeck potwierdził, że jego partia nadal wchodzi w skład rządu Scholza.
Warto zauważyć, że to właśnie Habeck jednoznacznie wyartykułował obecność „kwestii ukraińskiej” w sporze koalicyjnym. Rozpad koalicji powiązał m.in. z kwestią udzielenia pomocy Ukrainie i niechęcią byłego ministra finansów Lindnera do przeznaczenia większych środków w budżecie na 2025 r. na wsparcie Kijowa. „Najlepszą decyzją byłoby udzielenie Ukrainie większego wsparcia. FDP nie była gotowa pójść tą drogą” – powiedział Habeck.
Z kolei Christian Lindner zarzucił byłym koalicjantom SPD i Zielonym, że nie akceptują propozycji FDP dotyczących pobudzenia gospodarki „nawet jako podstawy do dyskusji”. „Niestety, Olaf Scholz pokazał, że nie ma siły, by dać naszemu krajowi nowy początek. Scholz postawił ultimatum, domagając się, żebym zostawił hamulec zadłużenia w budżecie. W ten sposób wprowadza Niemcy w fazę niepewności” – skrytykował Lindner.
Jak głęboki może być niemiecki kryzys rządowy? O tym przekonamy się w najbliższym czasie. Olaf Scholz obsadza obecnie wakujące stanowiska ministerialne nowymi osobami, które pozostaną na stanowisku do czasu reformatacji rządu. Dopiero 15 stycznia przyszłego roku planował poddać kwestię wotum zaufania dla rządu pod głosowanie w Bundestagu. A jeśli posłowie zagłosują za wotum zaufania, możliwa będzie współpraca z rządem mniejszościowym do kolejnych wyborów parlamentarnych, które odbędą się pod koniec września 2025 r. Jeśli Bundestag zagłosuje za wotum nieufności, będzie musiał przeprowadzić wybory z wyprzedzeniem, najprawdopodobniej w marcu.
Tymczasem opozycja opowiada się za tym, by nie odkładać rozwiązania kryzysu rządowego do stycznia. Na przykład lider największej partii opozycyjnej, Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) – Friedrich Merz domaga się głosowania w parlamencie już w przyszłym tygodniu.
„Sygnalizacja świetlna nie jest już rozstrzygana przez większość w niemieckim Bundestagu i dlatego musimy wezwać kanclerz, jednogłośną decyzją grupy parlamentarnej CDU/CSU, aby poprosiła o wotum zaufania teraz, nie później niż w przyszłym tygodniu” – powiedział Merz.
Zapowiedź głosowania nad wotum nieufności dla rządu przez Bundestag pozwala prezydentowi federalnemu rozwiązać parlament w ciągu 21 dni. „Oczywiście, jesteśmy gotowi do negocjacji, oczywiście, jesteśmy gotowi wziąć odpowiedzialność za nasz kraj tu i teraz” – zapewnił Merz. Jest to zrozumiałe, widzi on już siebie na stanowisku kanclerza federalnego. Wszak CDU, według najnowszej socjologii, jest niekonkurencyjnym liderem sympatii wyborczych Niemców.
Z jednej strony wszystkie te obawy w niemieckim rządzie bynajmniej nie są na korzyść Ukrainy, ponieważ Niemcy są obecnie naszym największym europejskim sponsorem. I to zarówno jeśli chodzi o pomoc wojskową, jak i o zastrzyki finansowe do wydatków budżetowych. Dlatego kryzys rządowy w Berlinie może kolidować z niemiecką pomocą dla Ukrainy, co grozi nam wyjątkowo przykrymi konsekwencjami.
Jednocześnie kryzys, jak to zwykle bywa, może być dla Ukrainy dużą szansą. Przypomnijmy sobie, jak często narzekaliśmy na Scholza, który zwlekał z pomocą wojskową. Nie odważył się oddać haubic, systemów przeciwlotniczych ani czołgów Leopard. Od ponad dwóch lat tańczy wokół rakiet TAURUS, wymyślając najróżniejsze wymówki, dlaczego nie powinny być one przekazywane Ukrainie. I dlaczego Siły Zbrojne Ukrainy nie powinny mieć prawa do używania niemieckiej broni do uderzania w cele wojskowe głęboko na terytorium Rosji.
Tymczasem wspomniany już Merz krytykuje za to Scholza, postuluje zwiększenie pomocy wojskowej dla Ukrainy, dostarczenie nam tych cierpliwych BYKÓW i zniesienie wszelkich ograniczeń dotyczących użycia niemieckiego uzbrojenia. Można więc przypuszczać, że kryzys rządowy daje Ukrainie pewną szansę, nawet jeśli jest opóźniony w czasie. Nie wiadomo jednak, co zaśpiewa ten sam Merz, siedząc w fotelu kanclerza.