Temat ewentualnych negocjacji między Ukrainą a Federacją Rosyjską był w taki czy inny sposób poruszany przez cały czas trwania wojny na pełną skalę, która trwa od dwóch i pół roku, i to przez przedstawicieli różnych obozów geopolitycznych. Cel tych stwierdzeń, wrzutów i dyskusji jest różny – zależy oczywiście od tego, kto, kiedy i w jakiej sytuacji je wygłasza. Jedną z tych postaci jest „prezydent” Białorusi Aleksander Łukaszenka. W ubiegłym tygodniu znów powrócił do tego tematu – i to na najwyższym możliwym szczeblu, w wywiadzie dla jednego z filarów propagandy reżimu Putina – kanału telewizyjnego Rossija1.
Właściwie sam fakt, do kogo i gdzie Łukaszenka powiedział to, co zostało powiedziane, jest pewnym wytłumaczeniem. Takie wydarzenia medialne w świecie Władimira Putina (a nie ma wątpliwości, że Łukaszenka, a tym bardziej „Rosja 1” to świat Putina) są zazwyczaj jasno zaplanowane i przygotowane. Nie jest to więc improwizacja, nie improwizacja białoruskiego dyktatora, nie jest to „chęć pomocy”, jak niektórzy przedstawiają udział Aleksandra Łukaszenki w historii buntu Jewgienija Prigożyna. Improwizowane, improwizacje, „gesty dobrej woli” w tym układzie współrzędnych są z definicji niemożliwe. Dlatego trzeba wsłuchać się w słowa Łukaszenki, w komunikaty, które przekazał w swoim wywiadzie.
Głównym przesłaniem, jak już wspomniano, były słowa o negocjacjach. Oczywiście Łukaszenka przedstawił to w taki sposób, że Ukraina potrzebuje przede wszystkim negocjacji i pokoju. Niestety (dla obu wschodnioeuropejskich dyktatorów) nie da się już wymyślić na to specjalnych argumentów – przynajmniej „prezydent” Białorusi jakoś nieśmiało zapomniał wspomnieć o możliwości kolejnego uderzenia rakietowego na system energetyczny, wykorzystującego jedynie czynnik broni jądrowej. Na co, powiedzmy sobie szczerze, ani Ukraina, ani Zachód tak naprawdę na to nie reagują.
Ale zadaniem Łukaszenki było przedstawienie potrzeby negocjacji przez pryzmat Ukrainy. Właśnie dlatego musieliśmy użyć nuklearnego siania paniki, ponieważ po prostu nie ma nic innego do naciskania. Ukraińska energetyka, przy wszystkich swoich problemach, wciąż pokazuje swoją zdolność do przetrwania – tymczasem początek stosowania przez Rosjan północnokoreańskiej balistyki jest dowodem na odwrotny proces. Po pierwsze, gdybyśmy mieli wystarczająco dużo rakiet, nie upokarzalibyśmy się przed Kim Dzong Unem. Po drugie, wszyscy w Ukrainie to zauważyli – balistyka nie stanowi zagrożenia dla dużej części Ukrainy, na zachód od Żytomierza. A jest to co najmniej TPP Burshtyn, o którego stanie praktycznie się teraz nie mówi – i robią to bardzo dobrze, bo im mniej uwagi, tym większe bezpieczeństwo. Kiedy dzieci zaczęły wracać do szkół na zachodzie Ukrainy, pojawiły się również obawy o możliwe uderzenia rakietowe, a jeden taki atak to tragedia o kolosalnych rozmiarach. Ale, jak widzimy, nic takiego się nie stało. Z różnych powodów, ale tak się nie stało. Przypuszczalnie wynika to z braku reakcji opinii publicznej, czyli „sensu wydawania drogich rakiet na coś, co poszło na margines społeczeństwa”.
Wracając do negocjacji, uznajemy, że Ukraina również potrzebuje pokoju. Jako normalny, logiczny i podstawowy warunek życia i rozwoju państwa i społeczeństwa. Ale Ukraina pokazała, że nawet podczas wojny na pełną skalę, jeśli nie na całym terytorium (co jest logiczne), ale w wielu regionach, może ułożyć sobie mniej więcej normalne życie. W zachodnich centrach regionalnych w 2023 roku zaczęły otwierać się różne placówki, aż po galerie handlowe. Nawiasem mówiąc, w Rosji centra handlowe zaczęły się zamykać po tym, jak niektóre zachodnie firmy opuściły rynek pod groźbą sankcji.
Ale, oczywiście, Putin się tym nie przejmuje. Raczej nie przejmie się nawet kolejkami po chleb gdzieś w Jekaterynburgu czy nawet Lipiecku, czyli bardzo blisko Moskwy. W rejonie Kurska nie ma kolejek po chleb, ale prawdziwa wojna. Z Kurska do Moskwy jest znacznie bliżej niż z Uralu. Więc co? I nic. Zarówno Kreml, jak i propagandyści udają, że nic strasznego się nie stało. Co więcej, bohaterowie rosyjskiej „telewizji tysiąca wzgórz” już zaczęli mówić, że nie ma nic strasznego w tymczasowej utracie ich terytoriów. (Należy tu zauważyć, że w przestrzeni sowiecko-postsowieckiej nie ma nic bardziej trwałego niż tymczasowe. Idol Rosjan, Leanid Breżniew, który w 1964 roku był uważany przez niemal wszystkich na Kremlu za postać tymczasową, mógłby to potwierdzić, gdyby żył do dnia dzisiejszego.)
I to proszę, panowie, w kraju, który słowami gotów był iść prosto na świętą wojnę o kilka wysp Pacyfiku, których nazw raczej żaden z rosyjskich mieszkańców nie zapamięta bez najmniejszego napomyłki. Ale region Kurska to nie Wyspy Kurylskie, to prawdziwa, a nie na wpół mitologiczna kraina, jest tutaj, niedaleko. A przecież idea „tymczasowej straty” jest już promowana przez kremlowskich propagandystów. Bo to nie jest tak krytyczne dla Putina, jak to, co go naprawdę przeraża.
A kremlowski karzeł jest przerażony niemożnością kontynuowania wojny w Ukrainie. To jedyna rzecz, dla której teraz żyje, jedyna rzecz, która przedłuża jego życie polityczne, a może nawet fizyczne. A wraz z tym, w oOstatnie miesiące również były pasmem problemów. Inflacja bije rekordy, coraz mniej ludzi zapisuje się na wojnę (dlatego „przychodzące” pieniądze dla żołnierzy kontraktowych w niektórych regionach urosły do fantastycznego poziomu 2 mln . Mianowicie, głównym atutem Putina są ludzie – i ci wojskowi, którzy są teraz w Donbasie, doskonale o tym wiedzą. Są też bomby lotnicze, ale z tym zasobem sytuacja jest chyba lepsza – a KAB-y, w przeciwieństwie do rosyjskich, mogą być przygotowane do użycia znacznie szybciej niż w 18 lat i 9 miesięcy.
Tak więc, podsumowując kolejną próbę utrzymania pokoju przez Aleksandra Łukaszenkę, Rosja potrzebuje negocjacji i pokoju nie mniej, ale raczej nawet bardziej niż Ukraina. Chociaż, powtarzamy, Ukraina potrzebuje pokoju także z oczywistych względów. Dlatego teoretycznie słowa białoruskiego dyktatora można uznać za prawdę. Gdyby nie jedno „ale”, tak samo jak Łukaszenka się zdradził.
To słowa o „legitymizacji” Wołodymyra Zełenskiego. Faktem jest, że – bez względu na to, jak bardzo Aleksander Łukaszenka stara się ciągnąć sowę na kremlowskim globie – problem legitymizacji Zełenskiego nie istnieje w Ukrainie, a tym bardziej w zachodniej przestrzeni społeczno-politycznej. Oznacza to, że w ogóle nie istnieje. Nawet ci Ukraińcy, którzy nie są zadowoleni z faktu, że Zełenski nadal jest prezydentem Ukrainy, doskonale zdają sobie sprawę, że do pierwszych powojennych wyborów nic nie da się tu zmienić. Dlatego, mimo wszystkich możliwych niuansów prawnych (nie jesteśmy Sądem Konstytucyjnym, więc nie będziemy wchodzić w szczegóły tej sprawy, co więcej, sam Sąd Konstytucyjny jakoś skromnie milczał na ten temat), legitymizacja Wołodymyra Zełenskiego jest zjawiskiem bardzo realnym. Przynajmniej, powtarzamy, do końca lub zawieszenia wojny.
A kto ma problem z legitymacją? A to jest Aleksander Łukaszenka, który po 2020 roku zostanie uznany za prezydenta Białorusi tylko przez te same odrażające autorytarne reżimy co on sam. Jest też Władimir Putin, który rzekomo „zresetował” swoją kadencję prezydencką, ale w rzeczywistości on sam prawie nie wierzy w to poważnie, nie mówiąc już o wszystkich innych. I tu jest klucz do zrozumienia wszystkich słów Łukaszenki. Tu zdradził siebie i swego pana głową.
Dopiero w momencie, gdy Alaksandr Łukaszenka zaczął mówić o legitymizacji Zełenskiego, stało się jasne, że nie tylko te jego słowa, ale także wszystkie inne z wywiadu dla Rossija 1, były fałszywe i manipulacyjne. Oznacza to, że negocjacje i pokój nie są potrzebne Ukrainie i Zachodowi, jak twierdzi (przynajmniej sam Łukaszenka nie martwi się o Ukrainę) – ale Rosji i Putinowi. Oznacza to, że sytuacja w rosyjskiej gospodarce – jedynej sile, która pozwala na kontynuowanie wojny (a tym samym może ją zatrzymać) – stale i nieodwracalnie się pogarsza.
I ostatnie pytanie – dlaczego białoruski wasal Kremla wpadł na pomysł negocjacji właśnie teraz, w drugiej dekadzie sierpnia? A bo potem jest jesień. I wybory prezydenckie w USA. Po którym, niezależnie od wyników głosowania, sytuacja Rosji będzie się tylko pogarszać. Tak, nawet po ewentualnym zwycięstwie Trumpa – bo mimo chęci negocjacji z Kremlem nie zgodzi się na warunki Putina, a Putin nie zgodzi się na propozycję Białego Domu. Po zwycięstwie Harrisa nie będzie żadnych negocjacji. A rosyjska gospodarka będzie nadal upadać. A nawet przyspieszy ten proces, bo sankcje wobec samej Rosji i groźba sankcji wtórnych wobec rosyjskich kontrahentów (głównie Chin) donikąd nie pójdą, a jedynie się nasilią.
Negocjacje pokojowe naprawdę muszą rozpocząć się natychmiast. I tu Łukaszenka ma rację. I swoim absurdalnym z punktu widzenia ogólnego tonu wywiadu o legitymizacji Zełenskiego sformułowaniem przyznał, komu dokładnie natychmiast potrzebne są negocjacje w sprawie rozejmu.