W tym roku zachodnie media wypracowały wspólną narrację na temat sytuacji na frontach wojny rosyjsko-ukraińskiej. Brzmi to mniej więcej tak: Rosja wygrywa wojnę i powoli, ale konsekwentnie się naprzód, podczas gdy Ukraina ponosi ciężkie straty, opierając się z całych sił, ale nie mogąc oprzeć się potężnej rosyjskiej inwazji. Wniosek: konieczne jest natychmiastowe zaprzestanie działań wojennych, zatrzymanie się na obecnej linii demarkacyjnej i doprowadzenie walczących stron do stołu negocjacyjnego. Stanowisko to jest w przybliżeniu podzielane przez międzynarodowych obserwatorów większości gazet, magazynów i moderatorów politycznych talk-show w telewizji. Oczywiście są wyjątki, niektórzy publicyści i eksperci polityczni wyrażają zupełnie inne stanowisko, ale na razie nie tworzą pogody informacyjnej.
Premier Węgier Viktor Orbán zaczął wygłaszać oświadczenia mniej więcej w tym samym tonie, po tym jak na początku lipca odbył „pokojową” podróż w Ukrainę, do Rosji, Chin i Stanów Zjednoczonych. „Czas nie jest po stronie Ukrainy, ale po stronie sił rosyjskich… Putin w żaden sposób nie wspomniał o rosyjskich stratach. Jeśli chodzi o straty ukraińskie, strona rosyjska szacuje miesięczne straty sił ukraińskich na 40-50 tys. żołnierzy, które w ostatnich tygodniach jeszcze się nasiliły. Dlatego[Putin – red.]był zaskoczony, że prezydent Ukrainy odrzucił propozycję tymczasowego zawieszenia broni” – napisał Orbán w liście do przewodniczącego Rady Europejskiej Charlesa Michela i szefów państw członkowskich UE.
To niezwykle dziwne stanowisko, by oceniać pozycję na froncie według słów rosyjskiego dyktatora Putina, którego „prawdomówność” jest znana wszystkim od dawna. Ale Orbán to Orbán, co można od niego wziąć. A chodziło tylko o odnotowanie faktu, że ogólny wydźwięk listu pokrywał się ze wspomnianą wyżej dominującą narracją medialną prasy zachodniej o „niezwyciężonej Rosji”.
Ten „zwycięski” mit zaczął się kształtować na długo przed rozpoczęciem pełnoskalowej inwazji Rosji w Ukrainę, a nawet przed aneksją Krymu. Jeszcze 15 lat temu w prasie zachodniej można było natknąć się na artykuły o gwałtownym wzroście zdolności bojowej armii rosyjskiej, o tym, że siły zbrojne Europy nie mają z nią szans w przypadku hipotetycznej konfrontacji.
Mit ten został wzmocniony przez udaną operację okupacji Krymu przez Rosjan. Dlatego, jak już wiemy, w zachodnich kręgach politycznych panowało przekonanie, że gdyby Rosja otwarcie przystąpiła do wojny przeciwko Ukrainie, ta ostatnia nie miałaby szans stawić oporu. Czyli te słynne „trzy dni”, podczas których Kijów musi upaść. Jednak rzeczywiste wydarzenia (np. fiasko rosyjskiego „blitzkriegu”) podważyły mit o nietykalności Rosji. Potem była ofensywa charkowska i wyzwolenie Chersonia, które niemal całkowicie obaliły ten mit.
Czego brakowało, aby usunąć to „prawie”? Według byłego dowódcy armii USA w Europie Bena Hodgesa Ukrainie brakowało nawet nie samolotów F-16, ale co najmniej kilkuset rakiet ATACMS (Organizacja ATACMS). Samoloty, rzecz jasna, też by nie zaszkodziły, a przynajmniej pomogłyby w ustanowieniu kontroli nad ukraińskim niebem. Ale teraz widać, że nie wszystko jest z nimi takie proste: potrzebują wyszkolonych pilotów, wyszkolonego personelu technicznego, doskonałej infrastruktury, chronionych lotnisk, podziemnych hangarów itp. A z pociskami ATACMS wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, bo platformami do ich wystrzeliwania są MLRS SAMOLOTY HIMARS – Siły Zbrojne Ukrainy były w odpowiedniej liczebności.
„Jakoś jeszcze panuje opinia, że – jak mówią – Rosja wygrywa, a Ukraina wygrać nie może, a oni (Ukraińcy – red.) konieczne są negocjacje z Moskwą. I powiedziałbym, że jest to absolutne kłamstwo, które nie jest oparte na żadnych faktach. Ta wojna zaczęła się 10 lat temu. A 10 lat później, po wielu ofensywach, Rosja nadal kontroluje tylko około 18% terytorium Ukrainy. Oni (Rosjanie – red.) stracili ponad 300 tys. ludzi. żołnierze zabici i ranni” – słusznie zauważa generał Hodges.
Dzięki amerykańskim rakietom dalekiego zasięgu armia ukraińska byłaby w stanie zniszczyć całą infrastrukturę wojskową Rosji w obwodzie azowskim – magazyny z bronią i amunicją, lotniska, centra logistyczne i dowodzenia, mosty itp. A co najważniejsze, obecność tych rakiet nie pozwoliłaby Rosjanom na zbudowanie potężnej wielopoziomowej linii obrony, tzw. „Linii Surowikina”. A to z kolei pozwoliłoby Siłom Obronnym Ukrainy przeprowadzić udaną kontrofensywę w 2023 roku i przynajmniej przebić się do wybrzeży Morza Azowskiego. A Niemcy też by nam dali rakiety BYK, a od zwycięstwa dzieliłby nas rzut kamieniem…
Tak się jednak nie stało. BYK Nigdy go nie widzieliśmy i najprawdopodobniej go nie zobaczymy. I pierwsze rakiety ATACMS (Organizacja ATACMS) Ukraińscy żołnierze otrzymali ją dopiero w październiku 2023 r., kiedy kontrofensywa faktycznie zakończyła się niepowodzeniem. Co więcej, otrzymaliśmy ich skromną liczbę, ponadto są one przestarzałe. Chociaż jesteśmy za to wdzięczni. Bo nawet przy takich pociskach ukraińscy żołnierze zdołali zadać druzgocący cios lotniskom i bazom wojskowym wroga w okupowanych Berdiańsku i ŁuhuNa przykład w przypadku Stanów Zjednoczonych Ameryki
Tak, w końcu w tym roku sytuacja z rakietami wyszła z impasu. Długo wytrzymujący amerykański pakiet o wartości 60 miliardów dolarów w końcu obejmuje nowoczesne rozwiązania dalekiego zasięgu ATACMS (Organizacja ATACMS)… Jednak bez pozwolenia na uderzenie na terytorium Rosji.
Stanowisko Waszyngtonu w tej kwestii zostało nieco skorygowane przez ofensywę rosyjskich okupantów w obwodzie charkowskim. Kiedy stało się jasne, że Rosjanie robią dobry użytek z absurdalnego zakazu i formują całą logistykę w swoim obszarze przygranicznym, który nie mógł zostać trafiony przez zachodnią broń. Ostatecznie wydano zgodę na uderzenie w rejon przygraniczny amerykańskimi rakietami. Jednak uderzenia w głąb terytorium Rosji, gdzie znajdowały się lotniska wroga, magazyny, sprzęt itp., są nadal zakazane.
Dlatego jednym z ważnych punktów przemówienia prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na szczycie Europejskiej Wspólnoty Politycznej w Woodstock w Wielkiej Brytanii była „kwestia rakietowa”. Przede wszystkim po raz kolejny wezwał zachodnich sojuszników do zestrzeliwania rosyjskich rakiet i dronów nad terytorium Ukrainy. Ponadto po raz kolejny zwrócił się do Zachodu o rozszerzenie zdolności Ukrainy do uderzania na obiekty wojskowe w głębi Rosji. „Im mniej będziemy mieli ograniczeń w użyciu skutecznej broni, tym aktywniej Rosja będzie dążyć do pokoju. Lotniska wojskowe, z których rosyjskie samoloty z bombami startują na nasze miasta, miejsca, z których wystrzeliwane są rosyjskie rakiety – wszystko to musi zostać zniszczone” – uzasadniał swoją prośbę Zełenski.
Wydawałoby się, że jest to całkiem rozsądne. Jednak Zachód, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, zwlekają z decyzją. Dlaczego? Przecież dla wszystkich jest jasne, że takie zezwolenie znacząco osłabiłoby zdolność rosyjskich okupantów do prowadzenia działań ofensywnych na froncie? To prawda i zachodni politycy zgadzają się z tą tezą, ale wciąż dręczą ich inne wątpliwości. „Czy to nie zmusi zapędzonego w kozi róg Putina do uciekania się do swojego ostatniego argumentu – broni nuklearnej?” – pytają.
Generalnie rzecz biorąc, sytuacja z owym „nuklearnym argumentem” jest ogromnie zabawna (bez względu na to jak cynicznie brzmi w tym kontekście słowo „śmieszny”). Groźby użycia broni atomowej płyną z ust Putina od (nie, nie dwa i pół) lat. Po raz pierwszy usłyszano je podczas operacji krymskiej wiosną 2014 roku. Ci, którzy zapomnieli, mogą obejrzeć propagandowy dokument Kremla „Krym. Droga do ojczyzny”. Putin otwarcie przyznaje w nim, że był gotów użyć broni jądrowej podczas „kampanii krymskiej”, gdyby Zachód zainterweniował. „Byliśmy na to gotowi” – powiedział z przekonaniem Putin.
Cóż, wtedy Zachód nie interweniował, kto chce, może nawet twierdzić, że przestraszył się nuklearnych gróźb Putina. Ale to właśnie podczas inwazji na pełną skalę takich zagrożeń było tak dużo, że nie sposób ich zliczyć. Co więcej, każdej groźbie towarzyszyło wytyczenie kolejnej „czerwonej linii”: dostarczenie ciężkiej broni Siłom Zbrojnym Ukrainy, uderzenia na Krym, dostarczenie czołgów, dostarczenie rakiet itp. I oto przekroczenie każdej linii z jakiegoś powodu nie wywołało rosyjskiego nuklearnego uderzenia odwetowego ani w Ukrainę, ani na jej zachodnich sojuszników. Czy nie nadszedł więc czas, aby w końcu dojść do wniosku, że wszystkie te zagrożenia nie są warte zjedzonego jajka?