Nie jest tajemnicą, że głównym zachodnim partnerem Ukrainy są Stany Zjednoczone Ameryki. Z całym szacunkiem dla krajów Unii Europejskiej, Wielkiej Brytanii, Japonii, bez wsparcia Stanów Zjednoczonych (przede wszystkim militarnego) nie wytrzymalibyśmy tak długo, jak długo już się bronimy i planujemy wytrzymać ponownie. Dlatego relacje Kijowa z Waszyngtonem są kluczowym tematem naszej obecnej i przyszłej polityki zagranicznej.
Polityka zagraniczna, jeśli jeszcze nie zapomnieliście, jest parafią prezydenta w strukturze republiki parlamentarno-prezydenckiej. Dlatego nawet przeciwnicy obecnej głowy państwa nie mogą twierdzić, że rzekomo przejął on nietypowe uprawnienia. Nie, to jest właśnie obszar odpowiedzialności Kancelarii Prezydenta – przypomnę, że to kandydaturę ministra spraw zagranicznych (a także ministra obrony narodowej swoją drogą) zgłasza do parlamentu prezydent, a nie koalicyjny (lub nie) gabinet ministrów.
Oczywiście, formalnie obecne władze Ukrainy kontynuują lub próbują nadal eksploatować w tym kierunku temat promowany przez swoich poprzedników. Temat „ponadpartyjnego wsparcia dla Ukrainy”. I jest to całkowicie słuszne, ponieważ, jak pokazały nam perypetie walki Kongresu o pakiet pomocowy o wartości 60 miliardów dolarów, nie da się uciec od poparcia zarówno Partii Demokratycznej, jak i Republikańskiej.
Ale jeśli przypomnimy sobie historię polityki zagranicznej (w kierunku Waszyngtonu) obecnego właściciela ulicy Bankowej, to pierwsze, co przychodzi na myśl, to – oprócz histerii przed szczytem NATO w Wilnie (a formalnie i tak dotyczyła ona nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale całego Sojuszu jako takiego) – frazesy. Zwroty, które, delikatnie mówiąc, nie są powodem do dumy. Mówiąc prosto i dobitnie, są kompletną porażką polityki zagranicznej.
Pierwsze zdanie brzmi: „Prokurator Generalny jest w 100% moim człowiekiem”. Zdanie, które padło z ust Wołodymyra Zełenskiego w rozmowie z Donaldem Trumpem, a następnie opublikowane w transkrypcji negocjacji z inicjatywy strony amerykańskiej. Zdanie, które jest absolutnie anty-Bidenowskie, ponieważ rozumiemy, dlaczego i z jakiego powodu zostało wypowiedziane. (Sprawa Burismy, Hunter Biden, to wciąż ta historia.)
Trump przegrał te wybory. Joe Biden doszedł do władzy w Stanach Zjednoczonych. Tak, okazał się prawdziwym politykiem – a Ukraina de facto nie zapłaciła za słowa Zełenskiego. Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał, administracja Bidena zaczęła dostarczać pomoc wojskową Siłom Zbrojnym Ukrainy na długo przed 24 lutego. A także ostrzegł o bardzo realnej możliwości poważnej inwazji – również na długo przed X-day.
Owszem, można (i najwyraźniej trzeba, podobnie jak Izrael, choć jest mniej zależny od pomocy USA) wyrażać pretensje i niezadowolenie z pewnych decyzji obecnego właściciela Białego Domu. Ale jednocześnie doskonale zdajemy sobie sprawę, że Biden kieruje się przede wszystkim kwestią globalnego, geopolitycznego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa własnego kraju. No i oczywiście wybory, gdzie bez nich. Ale na pewno nie chęć przypomnienia Zełenskiemu tamtej rozmowy z Trumpem.
Ale Trump to nie Biden. Trump, podobnie zresztą jak Zełenski, nie jest politykiem, ale biznesmenem. I nie został politykiem nawet po pierwszej kadencji na fotelu prezydenckim. (Nawiasem mówiąc, jak Zełenski). I ogólnie rzecz biorąc, jest osobą impulsywną, reaktywną i, można powiedzieć, samolubną.
A dla Trumpa skierowane do niego zdanie Zełenskiego o „przegranym prezydencie” może oznaczać znacznie więcej niż zrozumiałe pragnienie jego ukraińskiego odpowiednika, by nie stracić poparcia Partii Republikańskiej, która nie jest chętna do pomocy Ukrainie.
Nie jest więc wcale hipotetyczne, że może dojść do sytuacji, w której po zwycięstwie Trump przypomni to zdanie Zełenskiemu – a więc (i to jest zrozumiałe) całej Ukrainie. Zapamięta je i odpowie na nie. Przynajmniej wcześniej zapowiadana próba zakończenia wojny w ciągu 24 godzin. Czy rozumiesz, jak Stany Zjednoczone mogą zatrzymać wojnę w Ukrainie w ciągu 24 godzin? Jest tylko jeden prosty sposób – przestać dostarczać broń. (Oczywiście, nawet jeśli tak się nie skończy, nie zatrzyma się w ciągu jednego dnia, ale całkowite wstrzymanie pomocy wojskowej ze strony głównego zachodniego partnera stawia pod dużym znakiem zapytania perspektywy Ukrainy jako całości).
A takie kroki ze strony Trumpa należy traktować bardzo poważnie. To nie jest Biden, który przełknął wileńską histerię Zełenskiego – pamiętacie, że wtedy, według doniesień medialnych, Stany Zjednoczone mogłyby wykreślić nawet to małe proukraińskie zdanie z końcowego oświadczenia Sojuszu? Ale tak się nie stało. Bo Biden jest politykiem. I rozumie swoją odpowiedzialność – oczywiście nie wobec Ukrainy, ale wobec całego demokratycznego świata.
A Trump może nie rozumieć tego całkiem szczerze. Ponieważ, powtarzam, nie jest politykiem, ale biznesmenem. A działają tu zupełnie inne mechanizmy i inne wartości. A umiarkowane elity republikańskie mogą już nie mieć na niego takiego wpływu, jak podczas jego pierwszej kadencji prezydenckiej – kiedy nawet wiceprezydent nie był w rzeczywistości „100% człowiekiem” Trumpa, ale nadzorcą „dorosłych” z GOP.
A kto, powiedz mi, w takiej sytuacji może całkiem realistycznie stać się „przegranym prezydentem”? Otóż to.
Oczywiście możemy mieć nadzieję, że Biden wygra, że kryminalna przeszłość Trumpa odstraszy od niego część wyborców (choć dlaczego miałoby ich odstraszać, jeśli nie odstraszyło ich faktyczne podżeganie przez Trumpa do stada, które zajęło Kapitol w styczniu 2021 r.)? Ale nie leży w naszej sytuacji poleganie na tak niepewnych konstrukcjach.
I ogólnie rzecz biorąc, nikt nie usunął „ponadpartyjnego poparcia” z porządku obrad. I nigdy go nie zrzuci. Nawet jeśli Biden i Partia Demokratyczna wygrają wybory do Białego Domu i Kongresu z miażdżącym wynikiem. (Co, jak rozumiemy, nie nastąpi, to nie są czasy i kandydaci nie są teraz.) Dlatego Wołodymyr Zełenski powinien się zastanowić, jakie komunikaty wrzuca do globalnej przestrzeni informacyjnej ze swoich licznych wywiadów. Bez którego, bądźmy szczerzy, Ukraina nic nie straci w walce z Rosją.
Ale bez poparcia prawdopodobnego prezydenta Trumpa przegra. Może nawet wszystko. A przegranym nie będzie wtedy 47. prezydent Stanów Zjednoczonych.
Pomyśl o innej wojnie między demokracją (złą, skorumpowaną i nieruchomą) a dyktaturą, wojnie wietnamskiej. W 1973 roku Stany Zjednoczone, przy wsparciu których Republika Wietnamu utrzymała się, wycofały swoje wojska z regionu. Jak to się skończyło w przypadku amerykańskiego prezydenta Richarda Nixona? Nic. Bo podał się do dymisji z zupełnie innego powodu, z powodu afery Watergate, która nie miała nic wspólnego z Wietnamem. A jego sekretarz stanu, Henry Kissinger, otrzymał nawet Pokojową Nagrodę Nobla za paryskie porozumienie pokojowe.
Ale Republika Wietnamu przestała istnieć. Vza-ha-lee. W ciągu zaledwie dwóch lat. A na terytorium tego nieistniejącego kraju rozpoczął się komunistyczny terror. Podczas którego zginęło bezpośrednio lub pośrednio ponad 400 000 Wietnamczyków z Południa (utonęło w morzu, próbując uciec przed przybyciem „raju” Wietnamu Północnego). Około miliona trafiło do obozów koncentracyjnych.
Kto więc ucierpiał bardziej w tej sytuacji – „przegrany prezydent”, który odmówił pomocy słabym partnerom, czy sami partnerzy? Odpowiedź, moim zdaniem, jest oczywista.