9 maja to główny dzień w historii Rosji, którego odliczanie rozpoczyna się od „błogosławionych” czasów Breżniewa. Od 1965 r., kiedy „weteran Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”, instruktor polityczny Leonid Breżniew, zostawszy pierwszym sekretarzem KC KPZR, nie wymyślił nic lepszego, jak nieprzyzwoicie ożywić pamięć o najstraszliwszej wojnie w dziejach ludzkości.
Ani święto „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej” w czasach sowieckich, ani Dzień Rosji w czasach postsowieckich nie stały się głównymi świętami tego kraju. (Cóż powiedzieć o świętach „majowych” czy Dniu Jedności Narodowej – te pierwsze były tylko świetnym pretekstem do pracy na roli w daczach podczas długiego weekendu, drugie dały początek nacjonalistycznym/neonazistowskim „marszom rosyjskim”.) Jedynie „Dzień Zwycięstwa”, jak wiadomo z piosenki Dawida Tuchmanowa, pachniał prochem.
Nawiasem mówiąc, w tej piosence, powstałej już w czasach „rozwiniętego socjalizmu”, czyli w głęboko krytycznych czasach śp. Breżniewa, choć podkreślano, że ten dzień jest świętem, dodano tonację „ze łzami w oczach”. A ci z nas, których dziadkowie (a może nawet rodzice) dotknęli tej wojny, doskonale znali główne hasło powojennego Związku Radzieckiego: „Dopóki nie będzie wojny”. Oczywiście w tym haśle były pewne nuty propagandowe, bo ówczesny ZSRR aktywnie „walczył o pokój” – ale i to stanowisko znalazło odzew w powszechnej świadomości.
Znalazłem je, bo ci, którzy przeżyli wojnę (a wraz z nią masowe represje drugiej połowy lat 30. i Hołodomor 1946/47) rozumieli, co oznacza to pięcioliterowe słowo. Niezależnie od tego, czy chcieli tego w biurach na Starym Placu w Moskwie, czy nie, byli naprawdę zjednoczeni w tym kierunku – partia komunistyczna i bezpartyjna ludność największego kraju na świecie.
Ale po „burzliwych” latach 90., które zgodnie z przewidywaniami zakończyły się powrotem do władzy Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego w pozostałościach tego kraju, przemalowanego na Federalną Służbę Bezpieczeństwa, sytuacja zaczęła się zmieniać. Pacyfistyczne nastroje wśród młodszej części społeczeństwa i nostalgiczne wspomnienia wśród prawdziwych weteranów II wojny światowej zostały zastąpione przez inne ideologie, bardziej zgodne z agresywnymi nastrojami ówczesnych (obecnych) władz Kremla.
Na przykład fakt, że sama Rosja poradziłaby sobie z „niemieckimi faszystowskimi najeźdźcami” bez pomocy Ukrainy i innych niepodległych już państw. Albo sceptyczny stosunek do kolosalnej pomocy w formacie Lend-Lease – co posunęło się jak najdalej do najbardziej absurdalnego stwierdzenia gubernator obwodu włodzimierskiego Federacji Rosyjskiej Swietłany Orłowej, że „Amerykanie jeszcze nie zapłacili za Lend-Lease”.
A główną frazą, memiczną frazą, we współczesnej terminologii, było hasło „Możemy to zrobić jeszcze raz”. Jest to skoncentrowana ideologia putinowskiej Rosji, agresywnego i aroganckiego podimperium, które podobnie jak jego mentalni „rodzice” – Związek Radziecki i Rzesza Wielkoniemiecka – może istnieć tylko w warunkach nieustannego poszukiwania innego miejsca na poszerzenie swojego terytorium.
To hasło, podobnie jak „Dopóki nie ma wojny”, również stało się popularne. Przede wszystkim dlatego, że ci, którzy wiedzieli, co to jest wojna, już zginęli (lub umarli po cichu w swoich łóżkach, nie chodząc na parady). A nowe pokolenia, wychowane nie na humanistycznych filmach Leonida Bykowa czy prawdziwym arcydziele Stanisława Rostockiego „Świty tu są ciche”, ale na kryminalno-ksenofobicznej diologii Ołeksija Bałabanowa o jego „bracie” Danili Bagarowie, patrzyły na świat zupełnie innymi oczami. (Nawiasem mówiąc, jak powiedział później sam Rostocki, film na podstawie powieści Borysa Wasiliewa został nakręcony nie na cześć wielkiego zwycięstwa, nie na cześć wielkiego triumfu, ale ku pamięci pielęgniarki, która uratowała go, młodego wojownika, od śmierci. Cóż za piękno niszczyła ta wojna).
Militarystyczne hasło tak bardzo przemawiało do Rosjan – zarówno władz, jak i zwykłych obywateli – z innego powodu. Nie można było tego udowodnić, a także obalić. Cóż, jak poprzeć swoje słowa? Z wyjątkiem wypowiedzi Putina z 16 grudnia 2010 roku, kiedy on, ówczesny formalny premier Federacji Rosyjskiej, oświadczył, że „i tak byśmy wygrali”. Pomijając historię unikatowych konwojów arktycznych, które przewoziły do ZSRR wszystko, od samolotów po gulasz, i straszliwy los tysięcy, dziesiątek, setek tysięcy tych, których nazywano „czarnymi koszulami” – tych Ukraińców, którzy zostali zmobilizowani na lewobrzeżnej Ukrainie w 1943 roku i faktycznie rzuceni na rzeź podczas przeprawy przez Dniepr. Dniepr, który według naocznych świadków był czerwony od krwi. ukraińskiej krwi…
A potem przyszła wojna. Nie ten w Donbasie, którego wiele osób nie zauważyło nawet w Ukrainie, ale duży, pełnowymiarowy. A rok później, w maju 2023 r., Okazało się, żeże hasło „Możemy to zrobić jeszcze raz” jest coraz rzadziej używane w rosyjskim społeczeństwie. A dlaczego tak się stało?
Bo obecna wojna pokazała dokładnie to, czego obawiał się Kreml.Najwięcej. Pokazała, że bez ukraińskich żołnierzy i amerykańskiej broni Rosjanie nie są w stanie niczego powtórzyć. Nie tylko po to, by zdobyć Berlin czy nawet Kijów, ale nawet po to, by dotrzeć do granic administracyjnych obwodów donieckiego i ługańskiego. Nie sposób nie przypomnieć, że gdzieś w takim okresie – dwóch lat i kilku miesięcy wojny – armia radziecka wyzwoliła terytorium Donbasu spod rąk armii niemieckiej, a najpierw utraciła je po niespodziewanym przez ówczesne kierownictwo Kremla ataku III Rzeszy.
Tym razem wszystko było w rękach Kremla. Przygotowywali się tak, jak chcieli. Atakowali, kiedy chcieli. A teraz są tak samo daleko od całkowitego „wyzwolenia” tzw. „DRL”, jak 24 lutego 2022 roku. Bo nie mogą tego zrobić ponownie. Nie ma nic.
I właśnie z tego powodu propagandowa mantra stopniowo zanika, zderzając się z twardą rzeczywistością militarną. Jak można było przewidzieć, mit okazał się mitem, gdy tylko mieli okazję (sami sami) przetestować go w obiektywnej rzeczywistości.
Nawiasem mówiąc, to naprawdę nic nowego. Jeśli już mówimy o kinie radzieckim, to warto wspomnieć, że w latach 30. ubiegłego wieku powstawały zupełnie inne filmy o wojnie (wtedy jeszcze przyszłości). W 1938 roku ukazał się film propagandowy „Jeśli jutro będzie wojna”, którego tytuł nadała piosenka braci Pokrass o tym samym tytule. Pieśń, która miała następujący wers – „A na ziemi wroga pokonamy wroga odrobiną krwi, potężnym ciosem”.
A trzy lata później nadeszło to samo „jutro”. I okazało się, że wroga można pokonać – ale krwią, jakiej nigdy nie było (i mamy nadzieję, że nigdy nie będzie) w historii planety Ziemia. Tak więc ten film został bezpiecznie zapomniany, ponieważ został obalony – jak obecne hasło rosyjskich imperialistów „Możemy to zrobić jeszcze raz” – przez brutalną rzeczywistość.
Nie udało im się to przy odrobinie krwi, ani też nie mogą tego powtórzyć. Dlatego zamilkli. Najlepiej na zawsze. Tak, aby hasło cywilizowanego świata – „Nigdy więcej” – w końcu zwyciężyło. A ostatni fragment imperialnej przeszłości przepadł całkowicie i bezpowrotnie.