Co pokazują wyniki „wyborów” prezydenckich w Rosji? Że reżim Władimira Putina jest silniejszy niż kiedykolwiek? Mało prawdopodobne, wręcz przeciwnie (i wtedy postaram się uargumentować tę tezę). Sam przebieg procesu wyborczego i jego wyniki pokazują, że reżim na Kremlu ostatecznie porzucił model „demokracji sterowanej” głoszony przez samego Putina i wyraźnie i nieustępliwie zmierza w kierunku państwa autorytarnego z elementami totalitaryzmu. Chociaż w rzeczywistości budowniczowie nowego imperium rosyjskiego otrzymają „republikę bananową” z karykaturalnym, choć przerażająco wyglądającym władcą.
Mark Galeotti, brytyjski politolog i jeden z najbardziej autorytatywnych ekspertów ds. Rosji, podsumował rosyjskie wybory w komentarzu dla gazety Dziennik „Washington Post”, „Kreml nie wstydzi się już oczerniać wyborów. Zachowuje się w stylu „I co z tego? Co możesz zrobić?” Jest jak gopnik rzucający wyzwanie demokratycznemu społeczeństwu, mówiący: „Oczywiście, że wiesz, że kłamiemy, ale będziesz musiał to przełknąć, ponieważ nie ma alternatywy”.
Według oficjalnych danych rosyjska Centralna Komisja Wyborcza dała Putinowi rekordowe 87,28%. To najwyższy odsetek w całym okresie postsowieckim w Rosji, nawet sam Putin do tej pory nie wykazał się takimi wynikami. Rekordowa jest też frekwencja wyborcza – 77,5%. Ale dla trzeźwo myślącej osoby wszystkie te liczby wywołują tylko śmiech.
Bo z jednej strony mamy do czynienia z jawnym i bezwstydnym fałszerstwem. Zostało to przekonująco udowodnione przez niezależnych ekspertów, w oparciu o dane pochodzące od niezależnych obserwatorów i wykorzystując metody matematyczne do ustalenia prawidłowości procesu wyborczego.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę te liczby, rosyjski dyktator (odmawiam nazywania go „prezydentem” i mam nadzieję, że cały cywilizowany świat też) należy do tej samej kategorii, co przywódcy tacy jak nieżyjący już autokraci Hejdar Alijew w Azerbejdżanie i Islam Karimow w Uzbekistanie, którzy otrzymali odpowiednio od 85% do 90%. A teraz musi dogonić arbitralnie zdymisjonowanych przywódców Nursułtana Nazarbajewa (który w ostatnich wyborach w Kazachstanie zdobył ponad 95% głosów) i Gurbanguly Berdymukhamedova w Turkmenistanie (97%), a także niekwestionowanego mistrza – nieżyjącego już turkmenbasziego Saparmurata Nijazowa, cieszącego się poparciem 99,5% Turkmenów.
Nie trzeba być Vangą, żeby przewidzieć zwycięstwo Putina. W przeddzień samego głosowania Kreml oczyścił pole wyborcze do jałowości. Prewencyjnie eliminowano wszelkie ryzyka – kandydaci, którzy ośmielili się choć pośrednio krytykować wojnę w Ukrainie, nie zostali dopuszczeni do głosowania. Lider opozycji Aleksiej Nawalny, który przebywał już w kolonii na dalekiej północy, został brutalnie zabity. Tak więc, oprócz Putina, na karcie do głosowania znalazły się nazwiska tylko trzech anonimowych polityków, którzy nawet nie ogłosili zwycięstwa. Na tym jednak „czystka” się nie skończyła. Ponieważ jeden z trzech kandydatów, czyli Wiaczesław Dawankow, przedstawiciel niezrozumiałej ideologicznie partii Nowi Ludzie, został uznany przez niektórych rzeczników opozycji za warunkowego „kandydata antywojennego” (w rzeczywistości nie był on bynajmniej kandydatem antywojennym), machina wyborcza Putina ukradła mu nawet skromne głosy.
Chociaż, wydawałoby się, po co to wszystko? Przecież Putin z łatwością wygrałby nawet bez tych szalonych fałszerstw, nawet jeśli nie w pierwszej turze. Można nawet zaprosić niezależnych obserwatorów z całego świata. A to usunęłoby wiele pytań, przynajmniej na Zachodzie. Wtedy trudno byłoby mu zarzucić, że wygrał nieuczciwie, że jest oszustem, że wybory są nielegalne.
Kreml wybrał jednak tę drogę. Pomimo tego, że cywilizowany świat nie uważa ostatnich wyborów w Rosji ani za wolne, ani za uczciwe, te 87,28% pozwala Kremlowi ogłosić, że rzekomo cały naród jest zjednoczony wokół Putina, rosyjski prezydent ma pełne poparcie swojego narodu. W związku z tym potwierdził swoje pełne prawo do mandatu do prowadzenia wojny napastniczej w Ukrainie i brutalnego tłumienia opozycji. Bo taka jest wola ludu. A jak wiecie, wola ludu jest wolą Boga. To formalne głosowanie pozwala Putinowi 5.0 pozostać przywódcą kraju co najmniej do 2030 roku. I najprawdopodobniej na śmierć.
Chociaż, oczywiście, Putin nie ma tak naprawdę takiego poparcia społecznego, czego pośrednio dowodzi socjologia. Z istnieniem wolnego środowiska konkurencyjnego, wolnej prasy, nieskrępowanego funkcjonowania organizacji publicznych, prawa do zgromadzeń i protestów, wolnego sądownictwa, braku cenzury i represji policyjnych, wynik mógłby być zupełnie inny. O wyborach w próżni można jednak mówić do woli, ale w rzeczywistości mamy to, co mamy.
Zdaniem ekspertów w autorytarnych wyborach wyniki są przewidywalne, ale konsekwencje już nie. Albo system, passPo etapie testowym w postaci wyborów nikt nie może powiedzieć na pewno, czy chce odkręcić i dać Rosjanom więcej swobody, czy odwrotnie – dokręcić i zintensyfikować represje, podjąć niepopularne decyzje. Przypomnijmy sobie na przykład, jak po reelekcji Putina w 2018 r. nastąpiło wyjątkowo niepopularne podwyższenie wieku emerytalnego w Rosji. A dwa lata później nastąpiła też zmiana w konstytucji, która „unieważniła” poprzednie kadencje Putina. Dlatego wybory prezydenckie w Rosji nie są tak ważne, jak to, co dzieje się po nich.
Najśmieszniejsze (a może wręcz przeciwnie – najtragiczniejsze) w tej sytuacji jest to, że Putin mocno wierzy w masowe poparcie społeczne. W związku z tym uważa tych nielicznych krytyków za absolutny margines lub agentów opłacanych przez wrogi Zachód. Uważa również, że państwo jest „silniejsze niż kiedykolwiek”. Dlatego, jego zdaniem, eskalacja działań wojennych, kolejna mobilizacja, postawienie gospodarki na stopie wojennej i zwiększenie wewnętrznej presji politycznej nie będą miały żadnych negatywnych konsekwencji: kraj wytrzyma wszystko, a „lud” wszystko „zaaprobuje”.
Tym samym rosyjska gospodarka zdołała wytrzymać znacznie dłużej i pewniej pod zachodnimi sankcjami, niż przewidywano dwa lata temu. Owszem, wyśmiewana „substytucja importu” przyniosła pewien pozytywny skutek, przynajmniej tymczasowo. Rosja została odcięta od świata zachodniego, ale zaczęła aktywniej współpracować z tzw. Globalnym Południem, gdzie mieszka 80% ludności i wytwarza 40% światowego produktu brutto. Czy zatem antyrosyjskie sankcje zawiodły, ku uciesze Kremla? Wcale.
Musimy tylko uzbroić się w cierpliwość i poczekać jeszcze trochę (zachodni i niezależni analitycy wyznaczyli teraz nowy termin załamania rosyjskiej gospodarki – do początku 2026 r.), a kremlowski reżim stanie przed nową słabością. Skumulowany efekt braku zachodnich inwestycji i izolacji od zachodnich technologii doprowadzi do spadku produktywności, w szczególności do wzrostu zależności od pirackiego oprogramowania.
Jednocześnie bliska współpraca Rosji z Chinami może przerodzić się z przewagi w straszliwą wadę. Rosnąca zależność od Pekinu uparcie i nieodwołalnie zamienia Moskwę w pozbawionego praw wasala Moskwę. A wyrwanie się z zależności od totalitarnych Chin nie będzie tak proste, jak odmowa współpracy z demokratycznym światem zachodnim.
Jednocześnie militaryzacja gospodarki obniży standard życia w Rosji. Odczują się też problemy demograficzne. A wraz ze starzeniem się 71-letniego Putina walka o jego spuściznę będzie się nasilać. Zawsze trudno jest przewidzieć, kiedy tyran upadnie pod ciężarem władzy. Ale możemy śmiało powiedzieć, że tak się stanie. A im szybciej, tym większa pewność siebie wybucha.
Co w tej sytuacji powinien zrobić Zachód? No, na pewno nie po to, by siedzieć na brzegu rzeki i czekać, aż przepłyną zwłoki wroga. Stany Zjednoczone i Europa powinny wyraźnie polegać na dwóch strategiach: wzmocnieniu pomocy wojskowej dla Ukrainy aż do wprowadzenia do tego kraju wojsk NATO oraz zwiększeniu presji sankcyjnej. Obie strategie dowiodły już swojej skuteczności, gdy są stosowane jasno, szybko i bez zbędnego wahania.