2 grudnia 1823 roku ówczesny prezydent USA James Monroe wygłosił swoje siódme przemówienie do kongresmenów. W swoim przemówieniu, zgodnie z sugestią sekretarza stanu Johna Quincy’ego Adamsa, stwierdził, że w ówczesnej geopolityce światowej kształtowały się dwie sfery polityczne: w Europie (tym „Starym Świecie”!) i na kontynencie amerykańskim (zarówno w jego północnej, jak i południowej części).
Te dwa światy, określone przez prezydenta, powinny wprowadzić zasadę nieingerencji („nieinterwencji”) w sprawy wewnętrzne (w przypadku Stanów Zjednoczonych w sprawy europejskie, w przypadku Europy w sprawy amerykańskie). Mając to na uwadze, Monroe odwołał się również do konieczności zaprzestania wszelkich kampanii kolonialnych na półkuli zachodniej („niekolonizacja”).
Korzyści dla amerykańskich interesów płynące z doktryny, która została nazwana na cześć prezydenta, który ją zaproponował, były oczywiste: państwo, które samo uniezależniło się od dawnej metropolii zaledwie cztery wieki wcześniej, chroniło się przed dalszymi możliwymi ingerencjami.
A zakaz wpływania w jakiś sposób przez państwa europejskie na stan rzeczy, zwłaszcza w Ameryce Środkowej i Południowej, nie tylko chronił tamtejsze państwa, które zaczęły powstawać na zgliszczach imperiów hiszpańskiego i portugalskiego, ale także tworzył próżnię dla nowych sił, które zdominowały region, wśród których to właśnie Stanom Zjednoczonym udało się stać tam liderem w kolejnych dekadach – oczywiście nie tylko dzięki udanej kombinacji jednoczesnej wojny (z Meksykiem w latach 1846-1848). dyplomacja (traktat oregoński z 1846 r.) i bezpośredni handel terytorialny (np. z Imperium Rosyjskim nad Alaską w 1867 r.).
Ogólnie rzecz biorąc, aż do początku XX wieku izolacjonizm Stanów Zjednoczonych był w dużej mierze uzasadniony – w wewnętrznej kuchni było wystarczająco dużo do zrobienia – a opanowanie przestrzeni nawet tego samego Dzikiego Zachodu było nadal zajęciem. A potem była wojna secesyjna z lat sześćdziesiątych XIX wieku, która oficjalnie zniosła niewolnictwo, ale przez wiele dziesięcioleci (a mówiąc bardziej szczerze mówiąc, ponad 100 lat) temat rasizmu ściśle związanego z tym zjawiskiem nie zniknął nigdzie, zwłaszcza w południowych stanach.
Dzięki lekkiej ręce Monroe’a jego doktryna zwyciężyła w ogólnym amerykańskim dyskursie politycznym i publicznym nawet wtedy, gdy w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku stało się oczywiste, że w Europie powstały dwa wrogie sobie bloki wojskowo-polityczne: Trójprzymierze (Niemcy, Austro-Węgry i Włochy) oraz Ententa – składająca się z wielowiekowych wrogów (Wielka Brytania, Francja (które, nawiasem mówiąc, w XVIII wieku zdołały walczyć między sobą i poza Europą – właśnie w Ameryce kontynentu) i Imperium Rosyjskiego).
W końcu dlaczego miałoby być inaczej: potencjalnie przeciwstawne strony tak naprawdę nie wkroczyły na zachodnią półkulę Ziemi – plany obejmowały redystrybucję stref wpływów, przede wszystkim w samej Europie, a także w posiadłościach kolonialnych tych samych państw europejskich w Afryce i Azji.
Dlatego wraz z wybuchem Wielkiej Wojny w Europie Waszyngton starał się zachować starą, dobrą neutralność w sferze wojskowo-politycznej, choć nic nie stało na przeszkodzie, aby amerykańskie kręgi finansowe stały się być może najważniejszymi dostawcami broni, sprzętu wojskowego, żywności i paliwa dla mocarstw Ententy.
Niemniej jednak izolacjonizm w Stanach Zjednoczonych był oficjalnie utrzymywany nawet po śmierci 100 amerykańskich pasażerów (z ogólnej liczby 1198), którzy utonęli 7 maja 1915 roku na brytyjskim liniowcu Lusitania z niemieckiej torpedy u wybrzeży Irlandii. Chociaż sama tragedia dała początek Ruchowi Gotowości w Stanach Zjednoczonych, który miał na celu przyczynienie się w każdy możliwy sposób do przygotowania Amerykanów do wojny, która wciąż trwała i coraz bardziej popadała w impas, zamieniając się w niekończącą się konfrontację pozycyjną w okopach.
Apetyt Cesarstwa Niemieckiego na Atlantyk rósł. I wreszcie, co nie mniej ważne, były one napędzane przez tę samą neutralność Stanów Zjednoczonych, która gdzieś nawet zaczęła być postrzegana jako słabość. Doszło do tego, że dyplomacja niemiecka zaczęła coraz bardziej zwracać sąsiedni Meksyk przeciwko Stanom Zjednoczonym, zachęcając go do rozpoczęcia wojny o zwrot południowych stanów „zagarniętych” w XIX wieku (ach, te wycieczki w temat „ziem historycznych” w światowej geopolityce o niczym nam nie przypominają?!).
W przypadku nowej wojny amerykańsko-meksykańskiej Stany Zjednoczone prawdopodobnie nadal dołączałyby do europejskiego teatru działań, przezwyciężając problemy na swoich południowych granicach. Dlatego w tajnym telegramie ministra spraw zagranicznych Cesarstwa Niemieckiego Arthura Zimmermanna do ambasadora Niemiec w Stanach Zjednoczonych z 19 stycznia 1917 r. po raz kolejny pojawiła się propozycja porozumienia się ze stroną meksykańską w sprawie możliwości utworzenia wspólnego sojuszu wojskowego przeciwko Stanom Zjednoczonym.
I chociaż w końcu Meksyk odrzucił niemiecką prośbę, przechwycenie”Telegram Zimmermana” został przekazany stronie amerykańskiej przez wywiad brytyjski i stał się bezpośrednią przyczyną przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny (wszak otwartej próby wkroczenia na terytorium USA).
2 kwietnia 1917 roku prezydent Woodrow Wilson zaapelował do Kongresu o wypowiedzenie wojny, a 6 kwietnia Stany Zjednoczone znalazły się w stanie wojny z Cesarstwem Niemieckim. Jednak Stany Zjednoczone nadal formalnie pozostawały niezaangażowane, choć walczyły po stronie Ententy. Ostatecznie pojawienie się wojsk amerykańskich znacznie przeważyło szalę na korzyść sojuszników Ententy i przyczyniło się do ich zwycięstwa w wojnie światowej. A Stany Zjednoczone były bezpośrednio zaangażowane w powojenny porządek świata – w styczniu 1918 roku Wilson w przemówieniu do Kongresu przedstawił swoją wizję porządku globalnego, która stanowiła podstawę jego czternastu punktów. A jesienią 1921 r. i zimą 1922 r. stolica USA stała się siedzibą międzynarodowej konferencji morskiej, na której dyskutowano o ograniczeniu zbrojeń i rozwiązaniu problemów Dalekiego Wschodu i basenu Oceanu Spokojnego w świetle sytuacji, jaka rozwinęła się po I wojnie światowej.
I choć po Wielkiej Wojnie Stany Zjednoczone miały wszelkie szanse na wzmocnienie swoich wpływów politycznych, zwłaszcza że w sferze gospodarczej stosunki z resztą świata uległy większej integracji (przykładem jest światowy kryzys gospodarczy z 1929 roku), dyplomatycznie i militarnie Stany Zjednoczone powróciły do przedwojennej strategii „izolacji”. A w czasie, gdy zachodnie demokracje, do których powstania dołączyły Stany Zjednoczone, zaczęły być zagrożone przez faszyzm, narodowy socjalizm i komunizm, Waszyngton był bardziej zainteresowany sprawami wewnętrznymi. Oczywiście w społeczeństwie amerykańskim nie brakowało sympatyzujących z nim zwolenników zarówno reżimów autorytarnych, jak i sił demokratycznych w Europie, ale władze pozostały neutralne w oficjalnej retoryce.
Być może pierwszą amerykańską reakcją na utworzenie osi Rzym-Berlin-Tokio było wezwanie prezydenta Franklina Roosevelta z 5 października 1937 r. do międzynarodowej izolacji jako agresora. Waszyngton zaproponował jednak powstrzymanie ich nie środkami militarnymi, ale wyłącznie poprzez presję ekonomiczną.
Takie środki zaradcze nie zadziałały, a dwa lata później rozpoczęła się II wojna światowa, w którą Stany Zjednoczone zaczęły się aktywniej angażować w 1941 roku. Po pierwsze, wraz z podpisaniem 11 marca ustawy Lend-Lease, która oprócz wsparcia Wielkiej Brytanii, do października rozszerzyła się na pomoc ZSRR. W lipcu, wspierając brytyjską marynarkę wojenną, wojska amerykańskie wylądowały na Islandii i przejęły odpowiedzialność za ochronę konwojów wojskowych do Wielkiej Brytanii i ZSRR na okolicznych wodach przed atakami niemieckich U-Bootów. A po ataku japońskiej floty powietrznej i podwodnej na Pearl Harbor 7 grudnia, Stany Zjednoczone bezpośrednio weszły w drugą z rzędu globalną konfrontację militarną.
Do 1945 roku wojska amerykańskie brały udział w walkach we Francji, Włoszech, Tunezji, Algierii, Maroku, Niemczech, Holandii, Belgii i Luksemburgu, a także na Oceanie Spokojnym i w Azji Południowo-Wschodniej. Ostatecznie Stany Zjednoczone znalazły się wśród zwycięskich mocarstw, które po raz drugi układały powojenny porządek świata – zaczynając od Teheranu, potem w Jałcie, a w końcu w Poczdamie. Stany Zjednoczone „osiedliły” także kluczowe organy, w tym siedzibę Organizacji Narodów Zjednoczonych, globalnej organizacji międzynarodowej, która miała utrzymywać i wzmacniać pokój i bezpieczeństwo na świecie. I chociaż, szczerze mówiąc, od pierwszych lat swojego powstania ONZ robiła to źle (początek zimnej wojny, przede wszystkim między niedawnymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych i ZSRR, a wojna w Korei jest tego przykładem), to nawet biorąc pod uwagę sam fakt jej działalności w Stanach Zjednoczonych, nie mogła już sobie pozwolić na powrót do izolacjonizmu.
Zwłaszcza na tle tego, że demokratycznym państwom Europy Zachodniej, wspieranym gospodarczo, zgodnie z amerykańskim „planem Marshalla”, zaczął zagrażać ZSRR, który wzmocnił się także w czasie II wojny światowej. A kiedy znakiem rozpoznawczym kilku dekad drugiej połowy XX wieku stał się, jeśli nie wyścig zbrojeń między Waszyngtonem a Moskwą czy hybrydowa konfrontacja między sojuszami bezpieczeństwa NATO (de facto kierowanymi przez Stany Zjednoczone) a Układem Warszawskim kierowanym przez ZSRR, to bezpośredni lub hybrydowy udział wojsk amerykańskich lub sowieckich (a także wszelkiego rodzaju „rebeliantów” wspieranych przez stronę sowiecką czy amerykańską) w konfliktach zbrojnych i zamachach stanu w różnych częściach świata od Ameryki Łacińskiej po Azję.
A tym bardziej w warunkach, gdy strona amerykańska rzeczywiście wygrała tę konfrontację i oprócz statusu de facto lidera świata zachodniego, zyskała rolę „demokratyzatora” byłych państw zależnych od ZSRR, czy jego byłych poddanych (w szczególności samej Rosji). Niestety, zachodni intelektualiści przyjęli jako panaceum tezę o doskonałym zwycięstwie demokracji na świecie (przynajmniej w jej absolutnej większości), pompatycznie przedstawianym jako „koniec historii”.
Chociaż tak naprawdę historia przeszła dopiero kolejną rundę i po dekadzie „nóg Busha” AmerykaninJak się okazało, następcy ZSRR, Federacji Rosyjskiej, jak się okazało, nie udało się uczynić państwa demokratycznego (jak przecież wiele innych republik postsowieckich, a droga Ukrainy w tej kwestii nie jest prosta). A także Chiny, Iran… A także Korea Północna, Syria, Wenezuela… A jednak…
Dziś, w przededniu wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, słychać retorykę, że lepiej, żeby Stany Zjednoczone teraz same o siebie zadbały, bo spraw wewnętrznych jest wystarczająco dużo. A kwestia granicy z Meksykiem jest bolesna. I nielegalni imigranci. A co z pomaganiem firmom? A co z zasiłkami dla bezrobotnych? A co z komponentem społecznym w ogóle? Nawet Putin powiedział w wywiadzie dla Carlsona, że oficjalny Waszyngton ma dość własnych problemów!
I, oczywiście, pokusa przymykania oczu na problem międzynarodowy w warunkach, gdy konflikty, już „gorące” lub potencjalne, są oddalone od ciebie o tysiące kilometrów, jest bardzo duża. I bardzo łatwo jest to przekazać wyborcom, z których wielu na pewno ją poprze. Ale czy amerykańscy żołnierze powinni być później wysyłani na Front Zachodni czy Drugi, jeśli można zapobiec wojnom? I czy nie tylko w świecie, w którym kolejna „oś zła” musi zostać pokonana, Ameryka może stać się „znowu wielka”? Przynajmniej w to chcę wierzyć.