Ostatniego dnia lutego 2024 r. (a w tym roku jest to 29 lutego) Władimir Putin wygłosił orędzie do Zgromadzenia Federalnego Federacji Rosyjskiej. Wydaje się, że w tym, znanym już rosyjskiej autokracji, formalna komunikacja prezydenta-dyktatora z poplecznikiem wyższej (a niższa izba parlamentu nie uciekła daleko) może być tym razem szczególna.
Ale i tak kontekst przemówienia ogłoszonego na trzy tygodnie przed wyborem Putina… (ach, prezydent Federacji Rosyjskiej, demokracja!), sugeruje, że rosyjski przywódca w swoim przemówieniu publicznie przedstawił nie jakiś raport z dotychczasowej kadencji czy wizję rozwoju Rosji w przyszłości (z nim lub bez niego), ale wyłącznie swój program wyborczy. Ale cóż to za grzech do ukrycia – jego plan dla Rosji i światowej geopolityki co najmniej do 2030 roku.
I, oczywiście, wraz z obietnicami hojnych subsydiów dla regionów (jakże by się bez tego obejść przed wyborami, zwłaszcza w przestrzeni postsowieckiej), przemówienie zawierało przesłania w całości wymierzone w totalną mobilizację (na razie w sensie mobilizacji, a ściślej „mobilizacji”) społeczeństwa rosyjskiego w „walce” przeciwko kolektywnemu Zachodowi i na tle zagrożenia, jakie – jak mówią – stanowi ono dla „Ojczyzny”. Daj spokój to odwieczne „Wróg u bram”, „interwencjoniści”, „Stany Zjednoczone chcą zadać nam strategiczną klęskę” i tak dalej. Zasadniczo dla osoby, która zasnęła w ZSRR z gazetą w ręku gdzieś w latach 60. i obudziła się z tekstem przemówienia Putina w 2024 roku, niewiele się dramatycznie zmieniło.
I, oczywiście, nie wspominając o gotowości bojowej rosyjskiej broni jądrowej i „kolosalnym doświadczeniu bojowym” zdobytym przez rosyjskie wojsko podczas „specjalnej operacji wojskowej”, aprobacie „Kindżali”, „Cyrkonu”… Jednocześnie dalsze działania wojenne w Ukrainie nie są, zdaniem rosyjskiego przywódcy, przede wszystkim bezpośrednią konfrontacją z oficjalnym Kijowem, ale zaocznie z Zachodem pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych i ich „otwartymi wrogimi działaniami”.
Prowadzenie prezydenckiej kampanii wyborczej na tle wojny nie jest jednak dla Putina nowością. Na przykład w marcu 2000 r. jako pełniący obowiązki prezydenta kandydował w wyborach w czasie, gdy w Czeczenii (lub Republice Iczkerii) nie wygasły jeszcze pożary II wojny czeczeńskiej, której aktywna faza przypadła na grudzień 1999 r. – luty 2000 r., a ruiny niemal doszczętnie zniszczonego Groznego nie zostały jeszcze rozebrane.
W tym czasie w rosyjskiej prorządowej przestrzeni informacyjnej (i to on stworzył ten pozytywny wizerunek Putina, wciąż mało znany opinii publicznej) Władimir Władimirowicz był pokazywany jako swoisty zbawca rosyjskiej integralności terytorialnej – ano dlatego, że czeczeński ruch narodowy był interpretowany na Kremlu wyłącznie jako ekstremizm i separatyzm. A pewną symboliką w tym kontekście (przynajmniej według grupy strategów politycznych Putina na czele z Glebem Pawłowskim) był przelot ówczesnego kandydata na prezydenta Rosji (ale już naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych FR) na myśliwcu bojowym Su-27 z Krasnodaru do Czeczenii 20 marca 2000 r. – na tydzień przed samymi wyborami.
Ci sami stratedzy polityczni zaproponowali ekipie Putina strategię (i, jak się okazało, skuteczną), by postawić na tę część społeczeństwa, która czuła się „porzucona” za prezydentury Jelcyna. A jednocześnie sam Putin zagwarantował pierwszemu prezydentowi Federacji Rosyjskiej i jego „rodzinie” całkowity immunitet ekonomiczny i prawny w nowych realiach politycznych.
Razem wzięte pozwoliło mu to wygrać wybory prezydenckie w pierwszej turze – choć wówczas z mniej lub bardziej prawdopodobnym wynikiem – prawie 53% poparcia.
A potem – wzrost światowych cen gazu i ropy naftowej – podstawy rosyjskiej gospodarki – pozwolił stopniowo wyprowadzić Federację Rosyjską z kryzysu gospodarczego, który przeżywała w latach 90., zwłaszcza po bankructwie w 1998 roku, a jednocześnie nieco poprawić dobrobyt zwykłych Rosjan (przynajmniej w dużych miastach, zwłaszcza w europejskiej części Federacji Rosyjskiej). A ponieważ Putin był wówczas panem Kremla, to z nim społeczeństwo zaczęło kojarzyć te ulepszenia w życiu osobistym, przymykając oko na stopniowe „wypaczanie” decentralizacji regionów zapoczątkowanej przez Jelcyna (no bo „silna ręka” w przestrzeni postsowieckiej jest uważane bardziej za pozytyw niż wadę), bezpośrednią lub pośrednią „nacjonalizację” mediów, które do połowy lat 2000. w większości przekształciły się w usługi propagandowe dla pierwszych trzech „władz” w Federacji Rosyjskiej. a nie jej samodzielna „czwarta gałąź” i początek prześladowań przeciwników nowego prezydenta („no bo ci Bieriezowski, Gusinski czy Chodorkowski to oligarchowie, którzy okradali Rosjan w latach 90., więc niech teraz odpowiedzą zgodnie z prawem!”).
W takich okolicznościach nie było wątpliwości, że Putin z łatwością wygra swoje drugie wybory prezydenckie, zaplanowane na 14 marca 2004 roku. Być może jedyną „intrygą” kampanii w tym czasie w prasie było pytanie „czy prezydent będzie w stanie wygrać to popularne wyrażenie w jednej turze?”. Cóż, niektórzy sugerowali, że być może pierwsza runda może „oblać” niską frekwencję (trudno uwierzyć, że frekwencja w ówczesnej Federacji Rosyjskiej była powszechnie uważana za coś groźnego). Wówczas jednak nie powiodło się ani pierwsze (otrzymał ponad 71% głosów), ani drugie (frekwencja wyniosła ponad 64%).
„Najnudniejsze wybory w historii postsowieckiej Rosji” (jak określali je ówcześni dziennikarze w Federacji Rosyjskiej) można było zapamiętać jedynie z powodu nagłego zniknięcia wieczorem 5 lutego 2004 r. jednego z kandydatów na prezydenta, Iwana Rybkina, który dzień wcześniej oskarżył administrację Putina o udział w wysadzaniu domów w Moskwie w 1999 r., co było jednym z powodów późniejszego rozmieszczenia wojsk w Czeczenii. I… jego równie nagłe pojawienie się 10 lutego w Kijowie, gdzie, jak się później okazało, po prostu pojechał… Iść. Analitycy polityczni wciąż zastanawiają się, co to było – spontaniczna, nieprzemyślana decyzja, specjalna operacja FSB mająca na celu „zastraszenie” poprzez porwanie, czy chęć taniego PR-u. Tak czy inaczej, wszystko skończyło się na tym, że 11 lutego Rybkin wycofał swoją kandydaturę z wyborów.
Trzecia kampania prezydencka Putina miała miejsce zimą 2007 roku i wiosną 2008 roku. Tak, to nie jest przejęzyczenie. I tak, wśród ówczesnych kandydatów na prezydenta nie zobaczysz Władimira Władimirowicza. Ale dzięki udziałowi absolutnie oddanego Dmitrija Miedwiediewa – człowieka, z którym pracował jeszcze w latach 90. w Petersburgu w puli Anatolija Sobczaka, który kierował jego sztabem wyborczym w 2000 r. i którego po pierwszym zwycięstwie prowadził na różnych stanowiskach, od Administracji Prezydenta Federacji Rosyjskiej po rząd rosyjski – Putin był w stanie utrzymać wpływ na rząd bez naruszania rosyjskiej konstytucji. która zakazała mu kandydowania na prezydenta Federacji Rosyjskiej trzy razy z rzędu.
W tym czasie drugi prezydent Rosji miał jeszcze plany aktywnych kontaktów z Zachodem, a handel gazem i ropą naftową tylko się zintensyfikował, przynosząc Rosji superzyski, które można było zaangażować w nowe projekty biznesowe i polityczne (od nowych gałęzi gazu po finansowanie poszczególnych zachodnich polityków i sił politycznych, a także ośrodków kulturalnych poza Federacją Rosyjską) i nie chciał otwarcie „szargać” swojej reputacji, łamiąc ustawę zasadniczą państwa. A Putin nie zniknął z systemu – wybrany w wyniku wyborów z ponad 70-procentowym poparciem Miedwiediew „powierzył” swojemu poprzednikowi kierowanie rosyjskim rządem.
A w ciągu następnych czterech lat Dmitrij Analiewicz stworzył w Rosji i poza nią wizerunek młodego, zdigitalizowanego przywódcy z iPhonem w ręku (na tle całkowicie „nieskomputeryzowanego” Putina), który w Skołkowie zamierzał stworzyć innowacyjny rosyjski odpowiednik amerykańskiej Doliny Krzemowej, a w sensie globalnym, jak powiedział, stał na czele „partii gołębi pokoju” w rosyjskiej polityce, w przeciwieństwie do sił bezpieczeństwa. I to pomimo faktu, że pięć miesięcy później to formalnie Miedwiediew był naczelnym dowódcą armii rosyjskiej, która zaatakowała suwerenną Gruzję, zajęła jej część w Osetii Południowej i Abchazji, a w efekcie, mimo porozumień pokojowych, Federacja Rosyjska uznała te samozwańcze pseudopaństwa. A przemówienie Miedwiediewa z sierpnia 2009 r. do ukraińskiego odpowiednika Juszczenki trudno nazwać pokojowym.
Mimo to spełnił swoją funkcję – „unieważnił” poprzednie kadencje Putina, który po raz kolejny dostał możliwość oficjalnego startu w wyborach prezydenckich (w końcu został zakazany trzy razy z rzędu, a nie trzy razy w sumie!). A także, zgodnie z jego sugestią, wprowadzono poprawkę do rosyjskiej konstytucji, która wydłużyła kadencję prezydencką do sześciu lat. Z kolei Władimir Władimirowicz wykorzystał czas, gdy Władimir Władimirowicz stał na czele rządu, aby potwierdzić wizerunek „menedżera”, który wyprowadził Rosję ze skutków światowego kryzysu gospodarczego z 2008 roku.
Jednak im mniej czasu pozostało do wyborów prezydenckich w 2012 r., tym częściej sporadycznie słychać było głosy, że Miedwiediew może nawet pójść na całość, zjednoczyć wokół siebie opozycję wobec Putina i ubiegać się o drugą kadencję. Intryga zniknęła jednak we wrześniu 2011 roku, gdy na zjeździe rządzącej partii Jedna Rosja Dmitrij Anatoljewicz oficjalnie ogłosił odmowę ubiegania się o urząd i poparł kandydaturę Putina.
Oczywiście taka „roszada” wywołała pewien efekt oburzenia opinii publicznej i Putin musiał iść na wybory 4 marca 2012 roku, w następstwie protestów opozycji, które przetoczyły się przez rosyjskie miasta, w tym Moskwę i Petersburg. Aby nieco „odpuścić”, trzeba było nawet, oprócz tradycyjnych przedstawicieli „oswojonej opozycji” z Partii Liberalno-Demokratycznej i Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej (i Sprawiedliwej Rosji), pospiesznie zaangażować w wyścig biznesmena Michaiła Prochorowa, który miał zademonstrować udział w wyborach, rzekomo prawdziwie niezależnego, samozwańczego kandydata krytycznego wobec Kremla.
Jednak i te wybory wygrał Putin, choć otrzymał 63,64% głosów, czyli mniej niż w 2004 roku czy Miedwiediew w 2008 roku. A na tle masowych aresztowań działaczy publicznych, a następnie fałszerstw podczas wyborów do Dumy Państwowej Federacji Rosyjskiej i prezydenta Rosji, legitymizacja władzy Putina stopniowo się umacnia była coraz częściej dyskutowana zarówno na Zachodzie, jak i w prozachodnich mediach w Federacji Rosyjskiej (władze coraz częściej zaczęły nazywać ich „zagranicznymi agentami”, co ostatecznie zostało zalegalizowane w 2019 r.).
Widać było jednak, że w tamtym czasie, mimo zapewnień prorządowych mediów rosyjskich, sytuacja gospodarcza w Federacji Rosyjskiej była znacznie słabsza niż na początku lat 2000, a poparcie dla Putina na tym tle zaczęło spadać nawet wśród tych środowisk, które wcześniej kojarzyły to z poprawą swojego dobrobytu. Badania opinii publicznej w 2013 roku pokazały, że rośnie odsetek Rosjan, którzy wolą odejść z urzędu niż kandydować po raz czwarty.
W takich warunkach Putin postanowił znaleźć ratownika… w rosyjskim nacjonalizmie i stwierdzeniu, że Federacja Rosyjska stoi w obliczu zagrożenia zewnętrznego. Wraz z poszukiwaniem „wrogów” wewnętrznych w 2014 r. nasiliła się tzw. „walka” z zewnętrznymi.
W tym kontekście, ich zdaniem, broniąc Półwyspu Krymskiego przed „ukraińskimi nacjonalistami-banderowcami” i „zamachem stanu” (tak Kreml interpretuje zwycięstwo Rewolucji Godności w Ukrainie), władze rosyjskie zdecydowały się na okupację półwyspu i „zjednoczenie” z Federacją Rosyjską. W rzeczywistości sama krymska operacja specjalna rozpoczęła się 20 lutego 2014 r., kiedy na Majdanie trwały masowe strzelania do demonstrantów i trudno było przewidzieć, jak faktycznie zakończy się rewolucja, a zatem oczywiste jest, że okupacja Krymu była zaplanowana z wyprzedzeniem i nie była rozwiązaniem sytuacyjnym „w celu ochrony współobywateli za granicą”.
Tak czy inaczej, przyniosło to rosyjskim władzom efekt społeczny – notowania Putina znów zaczęły rosnąć. Mimo to „kwestia krymska” była jedną z najbardziej drażliwych kwestii w rosyjskim dyskursie po rozpadzie ZSRR.
A potem trzeba było stworzyć czynnik, który byłby długotrwały, ale jednocześnie jednoczyłby społeczeństwo w Federacji Rosyjskiej wokół wspólnego niebezpieczeństwa, które, jak mówią, stale się zbliża. Coraz częściej zagrożenie to zaczęto przedstawiać na polu publicznym w postaci kolorowych rewolucji, które przez dwie dekady wybuchały w różnych częściach globu, rzekomo kosztem kolektywnego Zachodu, w celu ustanowienia tu i ówdzie programu korzystnego tylko dla państw zachodnich, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych. I tylko kilka państw na świecie, w tym Federacja Rosyjska, wydawało się być w stanie zakwestionować tę praktykę i stać się skuteczną opozycją wobec narzuconej przez Waszyngton jednobiegunowości.
Z tą retoryką Putin poszedł do wyborów prezydenckich 18 marca 2018 r., które wygrał z rekordowym nawet jak na rosyjskie „ręczne” liczenie ponad 76%. Warto zauważyć, że Aleksiej Nawalny, który był postrzegany jako jeden z tych kandydatów opozycji, którzy mogliby przynajmniej próbować skutecznie rywalizować o głosy i zademonstrować, że w Federacji Rosyjskiej istnieją protestacyjne poglądy na Putina, odmówiono nawet rejestracji do udziału w głosowaniu ze względu na jego przeszłość kryminalną.
Przecież w systemie, gdy wybory w końcu zamieniły się w formalny obraz ze sztuki „demokracja po rosyjsku”, miał niewielkie szanse na zwycięstwo. A w 2021 r. rosyjski parlament zalegalizował poprawkę do konstytucji Federacji Rosyjskiej, która faktycznie „wyzerowała” obecne kadencje prezydenckie Putina.
A rosyjski prezydent wspaniałomyślnie skorzystał z tej poprawki, po raz piąty ubiegając się o wybory prezydenckie w Rosji w 2024 roku. Podobno tym razem marzył o tym, by pojechać do nich jako „zjednoczenie historycznych ziem rosyjskich” w Ukrainie, w tym Kijowa, dla którego uruchomił tzw. „specjalną operację wojskową”, pod pretekstem obrony Donbasu – tego, według rosyjskich propagandystów, jest to „twierdza rosyjskiego świata”, który „cierpiał” przez osiem lat po 2014 r. z powodu „bombardowania reżimu kijowskiego” (w rzeczywistości część była okupowana przez armię rosyjską).
Najprawdopodobniej Putin planował budowę drogi lądowej do Naddniestrza. Do tego dochodzą zapewne przygotowania do konfrontacji z NATO, które według rosyjskiego prezydenta „nielegalnie” rozszerzyło się na wschód.
Rzeczywistość okazała się, delikatnie mówiąc, inna. w Ukrainie armia rosyjska napotkała silny opór ze strony Sił Obronnych Ukrainy i całego narodu. Tymczasem NATO zostało uzupełnione o kolejnego członka – Finlandię. I, jak się wydaje, przystąpienie do Sojuszu kolejnego państwa – Szwecji – jest również kwestią bardzo krótkiej perspektywy czasowej.
Co w takich warunkach pozostaje rosyjskim władzom? Tak jak napisano na początku – nuklearny szantaż i retoryka o odwiecznym „wrogu u bram”, „interwencjonistach”, „Stany Zjednoczone chcą zadać nam strategiczną klęskę”… I nadal chcę, żeby to oni faktycznie to zadawali.