Jednym z tematów, które zostały wrzucone do ukraińskiej przestrzeni informacyjnej w ramach kampanii przeciwko kierownictwu Sił Zbrojnych Ukrainy i osobiście głównodowodzącemu Sił Zbrojnych Ukrainy, są prezydenckie perspektywy samego Wałerija Załużnego. Istotę tego twierdzenia można w skrócie sformułować następująco: mówią, że Załużny dąży do głównej siedziby przy ul. Bankowej po pierwszych powojennych wyborach, więc jego działalność jest teraz bardziej podporządkowana rzekomym ambicjom politycznym i przyszłości na nowym stanowisku, niż operacjom wojskowym przeciwko okupacyjnemu kontyngentowi wojsk Federacji Rosyjskiej.
Na ile ta teza o Walerym jest prawdziwa, tego nie wiemy ani my, ani nikt inny (poza nim). Przynajmniej na razie nie potwierdził tego ani swoimi czynami, ani oświadczeniami. Ale ten artykuł nie będzie mówił o całkowicie hipotetycznych ambicjach Naczelnego Wodza, bo do końca wojny, do czasu zniesienia stanu wojennego, nie może być mowy o żadnych wyborach – bez względu na to, jak bardzo ktoś chce je przeprowadzić pod rakietami, Shahedami i wieloprowadnicowymi wyrzutniami rakietowymi. Porozmawiajmy o czymś innym.
O tym, czy rzeczywiście jest możliwe, aby Walerij Załużny (lub ktoś inny z dowództwa wojskowego) został politycznym czempionem, choć tylko on ma realną szansę, i jakie korzyści taka opcja może mieć dla Ukrainy.
Na początek zauważmy, że wojskowy na czele państwa nie jest bynajmniej sztuczką. I nie, nie mówimy o jakichś prehistorycznych czasach, nie o dyktaturze wojskowej (którą niektórzy zdesperowani ludzie chcą widzieć w naszym kraju, nie rozumiejąc, dlaczego po pierwsze jest to niemożliwe, a po drugie szkodliwe) czy o próbie przejęcia władzy w Związku Radzieckim przez Gieorgija Żukowa, ale o krajach całkowicie demokratycznych. Na przykład w 1953 r. wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych Ameryki wygrał były generał, Naczelny Dowódca Europejskich Sił Ekspedycyjnych, Kawaler Orderu Zwycięstwa – jeden z dwóch przedstawicieli państw kapitalistycznych! – Dwighta Eisenhowera. Sześć lat później francuski generał brygady Charles de Gaulle został pierwszym prezydentem V Republiki.
Dlatego hipotetyczna prezydentura Walerija Załużnego nie będzie czymś wyjątkowym. Ale czy to się przyda? I czy w ogóle będzie?
Tu czyha największe niebezpieczeństwo. Bo kandydatura takiej postaci jak Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy, po pomyślnym (lub mniej lub bardziej udanym) zakończeniu kampanii wojskowej przeciwko drugiej armii świata, może być korzystna tylko wtedy, gdy istnieje szeroki konsensus społeczny. I nie chodzi tu tyle o elektorat, co o elity polityczne.
I tu warto przypomnieć, jak został wybrany pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wówczas przedstawiciele wszystkich nurtów politycznych zgodzili się, że George Washington, jako ojciec założyciel Stanów Zjednoczonych, powinien zostać wybrany ze 100% poparciem. Było to konieczne, aby zapobiec wszelkim rozłamom w społeczeństwie, w młodym, nowo powstałym państwie. Dlatego każdy elektor (w Stanach Zjednoczonych, jak pamiętamy, istnieje system wyborów pośrednich, w którym prezydenta wybierają nie wyborcy, ale specjalnie wyznaczone osoby, elektorzy) koniecznie oddaje jeden ze swoich dwóch głosów na Waszyngton. Tak było w obu wyborach, w 1789 i 1792 roku. A potem rozpoczęła się zwykła walka polityczna o Stany Zjednoczone, którą nadal obserwujemy.
Takim „ojcem założycielem” nowej, europejskiej, euroatlantyckiej Ukrainy może stać się Walerij Załużny. Ale w tym celu konieczne jest, aby wszystkie siły polityczne – przynajmniej dwie główne, „Sługa Narodu” i „Europejska Solidarność” na pewno – podzielały to stanowisko. I wszyscy wspólnie nominowali Załużnego, podkreślając potrzebę jego praktycznie bezkontestacyjnego (nawet jeśli formalnie z przeciwnikami) wyboru.
Na ile realistyczna jest ta opcja? Po tym, że nawet wojna w Ukrainie nie doprowadziła do powstania rządu ocalenia narodowego, a władze nadal potykają się o potykających się posłów opozycji, trudno poważnie mówić o realności powszechnej nominacji Załużnego na prezydenta. I nawet jego zwycięstwo w klasycznej kampanii wyborczej będzie oznaczało, że część Ukrainy będzie ostro przeciwna wczorajszemu głównodowodzącemu. A cały jednoczący efekt tej prezydentury po prostu zniknie jeszcze przed inauguracją. Wszelki sens zostanie utracony.
Oczywiście przeciwnicy takiego pomysłu zawsze mogą zastraszyć naiwny elektorat opowieściami o juncie, o dyktaturze wojskowej, która nadejdzie wraz z prezydentem Załużnym. Dlatego drugim punktem takiej de facto umowy społecznej powinien być wyraźny podział władzy. Właściwie w granicach określonych przez obowiązującą Konstytucję.
Oznacza to, że prezydent będzie odpowiedzialny za to, co zostało mu powierzone przez Ustawę Zasadniczą: armię i korpus dyplomatyczny. Ochrona państwa przed Rosją i walka polityki zagranicznej o integrację euroatlantycką (przed pierwszymi powojennymi wyborami Ukraina raczej nie zdąży wstąpić do NATO, nie mówiąc już o UE). A całą resztą – gospodarką, kulturą i tak dalej – powinni zająć się profesjonalni politycy, którzy utworzą nową Radę po pierwszych powojennych wyborach parlamentarnych. A w tym W Radzie Najwyższej nie powinno być „frakcji Załużnego”, ponieważ (a) jego osoba musi być przedmiotem konsensusu, więc po prostu nie będzie nikogo, kto mógłby ingerować w wojskowe i dyplomatyczne działania prezydenta, (b) będzie to podkreślać brak jakichkolwiek ambicji politycznych, planów przejęcia władzy itp.
Istotą projektu „Prezydent Załużny” jest to, aby Walerij Fiodorowycz stał się postacią jednoczącą w niezwykle trudnym okresie powojennym, aby utrzymywał kraj i społeczeństwo w całości, aby nie dopuścić do ich podziału. A po jednej, dwóch kadencjach (raczej jednej, jak pokazał okres 2014-2019, pięć lat wystarczy, by załatwić sprawy nawet w de facto zbankrutowanym kraju) musi spokojnie i patetycznie przekazać władzę swojemu następcy, przedstawicielowi nowego pokolenia politycznego. I albo udać się na zasłużoną emeryturę, albo do NATO lub struktur europejskich na jakieś honorowe stanowisko.
Ale najważniejszy jest tu konsensus polityczny. Trudno tego oczekiwać od obecnego rządu i opozycji. Dlatego nie warto poważnie myśleć o projekcie „Prezydent Załużnyj”. Tak, nic więcej niż marzenia o tym, „czy dotrzemy do Waszyngtonu z nowym i sprawiedliwym prawem”…