Ostatnio dwa wydarzenia zmusiły nas do powrotu do tematu poszukiwania „dobrych Rosjan” i po raz kolejny zadać sobie pytanie: czy tacy ludzie w ogóle istnieją?
Pierwszym z nich jest publiczna, a jednocześnie nie mniej tajemnicza, śmierć Jewgienija Prigożyna w katastrofie lotniczej dokładnie dwa miesiące po tym, jak zorganizował zamieszki przeciwko Kremlowi (kolejne wciąż tajemnicze wydarzenie). W sieciach społecznościowych (przynajmniej w informacyjnej „bańce mydlanej” autora tych słów) byli nawet tacy, którzy opłakiwali zmarłego szefa PMC Wagnera, mówiąc, że jest nadzieja, że nadal będzie w stanie przewodzić opozycji przeciwko Putinowi. A antyrządowe protesty mógł być skuteczny dzięki podległej mu istniejącej formacji wojskowej, a nawet dysponowaniu doświadczeniem bojowym.
Jednocześnie święci wagnerowscy zapominają, że wraz z regularnymi rosyjskimi siłami zbrojnymi również przybywali na ziemie ukraińskie w statusie okupantów, w ten sam sposób zabijali ukraińskich żołnierzy i cywilów i znęcali się nad naszymi jeńcami wojennymi.
A co z tym, że oni, podobnie jak my, nazywają Bachmut Bachmutem, a nie Artiomowskiem? Zdekomunizujemy ją w warunkach niepodległości Ukrainy. A oni (zwolennicy Prigożyna), wierząc, że bolszewizm zaszkodził państwowości rosyjskiej, próbują powrócić do czasów „przedrewolucyjnych” (przed 1917 r.), w których nie przewiduje się państwowości ukraińskiej (z wyjątkiem, w najlepszym razie, jakiejś „Małej Rosji”).
Drugim wydarzeniem jest sensacyjne już wezwanie papieża Franciszka podczas telekonferencji z rosyjską młodzieżą 25 sierpnia, aby „nigdy nie rezygnować z dziedzictwa wielkiej Rosji” i patrzeć na „wielkie” postacie w historii Rosji – Piotra I i Katarzynę II. Po protestach ukraińskiego MSZ Watykan zaczął już usprawiedliwiać się, że wiadomość została źle zrozumiana, że została przedstawiona w niewłaściwym kontekście, że została przetłumaczona w niewłaściwy sposób i tak dalej.
Fascynacja głowy Kościoła katolickiego „wielką kulturą rosyjską” nie jest jednak niczym nowym. Nie minął nawet rok, odkąd głowa Watykanu publicznie zastanawiała się nad „rosyjskim humanizmem” i Dostojewskim (nie wspominając o niesławnych już watykańskich „rosyjsko-ukraińskich” stacjach Drogi Krzyżowej). I trudno wyjaśnić tu wszystko tylko chrześcijańskimi dążeniami do powszechnego pokoju i miłosierdzia. Oczywiście jego pochodzenie z latynoamerykańskiej Argentyny, która była po prostu pełna lewicowych (często otwarcie populistycznych) idei, bezpośrednio wpłynęło na światopogląd przyszłego papieża Franciszka (wówczas Jorge Mario Bergoglio). Stąd jego dalsze zaangażowanie, już w łonie Kościoła, przede wszystkim w chrześcijański socjalizm.
I kto, jeśli nie my, przedstawiciele społeczeństwa postsowieckiego, nie powinien wiedzieć, że podczas istnienia ZSRR, wraz z rozprzestrzenianiem się idei „internacjonalizmu” i „przyjaźni narodów”, narzucono ideę, że rosyjski (w kinie, literaturze i kulturze w ogóle) jest najlepszy, najszlachetniejszy i, oczywiście, najbardziej ludzki. Nawet „przedrewolucyjny” Dostojewski, Tołstoj czy Lermontow (po II wojnie światowej, a zwłaszcza po 1960 roku, nikt nie zwracał uwagi na ich „bunt”, którego wciąż próbowali szukać w okresie międzywojennym).
W Argentynie, z dala od Europy, wydaje się, że cały ZSRR był postrzegany niemal jako zwykła identyfikacja z Rosją. I przekonanie, że może lokalne władze często „się za daleko”, zwłaszcza w czasach stalinowskich, ale co za wspaniali ludzie. Ludzki. I nie wszyscy byli za bolszewizmem! W związku z tym zawsze istniała nadzieja, że w głębi tej „tajemniczej rosyjskiej duszy” znajdzie się coś (lub ktoś) dobrego i poprowadzi Rosję „naturalną” „humanitarną” ścieżką.
Oczywiście obecna głowa Kościoła katolickiego znalazła się w takim klubie „idealistów” i nie był osamotniony w swoich przekonaniach.
W zachodnim dyskursie publicznym wiara w „dobrych Rosjan” miała miejsce nawet wtedy, gdy oficjalna Moskwa była tam postrzegana jako „wróg nr 1” – w okresie istnienia ZSRR.
W 1985 roku świat muzyki został uzupełniony jego debiutanckim albumem Sen niebieskich żółwi („The Dream of the Blue Turtles”) słynnego przyszłego brytyjskiego artysty Stinga. Wśród głównie lirycznych piosenek (dzięki którym w końcu piosenkarka zyskała sławę), znalazła się jedna wydana wcześniej tego samego roku w formacie singla „The Russians”. Piosenka, jak widać już po tytule kompozycji, jest polityczna. W nim piosenkarz wyraził ostrzeżenia przed możliwą wojną nuklearną, zaprzeczył tezie o „zwycięskiej wojnie”, w tekście Reagan został przedstawiony jako takie samo zagrożenie dla ludzkości jak Chruszczow w swoim czasie, a sam wykonawca miał nadzieję, że Rosjanie też kochają swoje dzieci („Rosjanie też kochają swoje dzieci”), że wszyscy razem moglibyśmy zapobiec wzajemnej zagładzie ludzkości, ponieważ Dzielimy tę samą biologię, niezależnie od ideologii („Mamy tę samą naturę, niezależnie od ideologii”). I wreszcie,Aby pokazać, że pojęcie kultury rosyjskiej nie jest pustym frazesem, Sting wykorzystał melodię „Romansu” z suity „Porucznik Kizhe” rosyjskiego kompozytora Siergieja Prokofiewa w przejściach między wersami.
Wydaje się, że piosenka stała się swoistą apoteozą ówczesnych myśli zwykłych mieszkańców Europy (właściwie Europy, a nie Stanów Zjednoczonych). Następnie, na tle początku pierestrojki, Europejczyków w ZSRR ogarnęła nadzieja, że „rosyjski niedźwiedź” nadal zostanie uspokojony. Jednocześnie z europejskiego punktu widzenia wydawało się, że jest to dobra okazja do zaspokojenia apetytów nie tylko imperium sowieckiego, ale także Stanów Zjednoczonych.
I, jak pokazały wydarzenia następnych ponad trzech dekad, iluzje okazały się trwałe. W latach 1990. Zachód, nawet w Stanach Zjednoczonych, uwierzył, że Rosja jest następcą Związku Radzieckiego, wypełnionym Snickersem, McDonaldem, amerykańskimi filmami akcji w salonach wideo i telewizji, i ostatecznie, z pomocą prywatnego (choć często „dzikiego”) kapitału, w końcu stanie się demokratyczny. I będzie można komunikować się z nim na stanowiskach rządów prawa, a nie rządów siły, jak to miało miejsce podczas zimnej wojny (witaj Fukuyamę z jego „Końcem historii!”).
W rzeczywistości okazało się, że Rosja tylko czekała na posiłki. Przede wszystkim gospodarka. I „silna ręka” na czele państwa. Dwa czynniki „zbiegły się” na przełomie XX i XXI wieku. Potem ceny energii wzrosły, a siły bezpieczeństwa FSB, na czele z Putinem, doszły do władzy w Federacji Rosyjskiej. W rezultacie, do połowy 2000 roku, scentralizowany aparat władzy kierowany przez prezydenta został zbudowany, suwerenność republik w Rosji, którą Jelcyn rozszerzył do maksimum w 1990 roku, została ograniczona, zasoby gazu i ropy zostały skoncentrowane w rękach państwa, rosyjskich oligarchów „równo” od wpływu na Kreml, a także zdecydowanej większości mediów. Być może najkorzystniejsza sytuacja dla tworzenia dyktatury.
Tymczasem na Zachodzie wciąż wierzyli w cywilizowaną Rosję. I normalni Rosjanie. Nawet po rosyjskiej inwazji na Gruzję w 2008 roku. Nawet po aneksji Krymu i zajęciu części Donbasu wiosną 2014 roku. Nawet po tym, jak dzieci zabito przez broń chemiczną w Syrii. Nawet po inwazji Rosji w Ukrainę na pełną skalę w lutym 2022 r. kanclerz Niemiec Olaf Scholz początkowo stwierdził, że winę za wojnę ponosi przede wszystkim sam Putin, a nie Rosjanie.
Czy w Ukrainie nie było takich złudzeń? W latach 1990. i 2000. zarówno Rosja, jak i Ukraina lubiły oglądać te same (i nie mówimy o zachodnich) filmy, seriale telewizyjne i słuchać tej samej muzyki. Wiemy więcej o rosyjskich gwiazdach pop, aktorach i politykach niż o jakimkolwiek innym sąsiednim kraju.
„Są też normalni Rosjanie, po co kłócić się o aspekty polityczne”… Przyznaj się, czy kiedykolwiek słyszałeś takie słowa od znajomych?
A kiedy Federacja Rosyjska zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, wielu wciąż było przekonanych, że to wszystko „oczyszczanie polityków” i „zarabianie na krwi”, a także ze strony ukraińskiej. Ostatecznie, nawet uznając odpowiedzialność strony rosyjskiej, istniało złudzenie, że winę za to ponosi przede wszystkim obecny szef Kremla. A sytuacja w stosunkach rosyjsko-ukraińskich poprawi się natychmiast następnego dnia po zmianie władzy w Federacji Rosyjskiej. A najlepiej po dojściu do władzy rosyjskich liberałów. Bo są dobre.
Niestety, ta iluzja częściowo utrzymuje się do dziś. Co więcej, w warunkach, w których rosyjski liberalizm (czy w ogóle istnieje?) demonstrował swoją amorficzność nawet w ciągu ostatniego półtora roku wojny rosyjsko-ukraińskiej na pełną skalę. Nie wspominając już o buncie Prigożyna, kiedy przedstawiciele warunkowego obozu demokratycznego w Rosji byli na ogół zdezorientowani i po prostu ukrywali się, nie wiedząc, co robić dalej. A w Ukrainie byli nawet „fani” Prigożyna, którzy już czekali, aż cały front na terytorium Ukrainy rozpadnie się równolegle z wydarzeniami w Rosji, rosyjskie wojsko opuści Ukrainę i wojna miała się zakończyć zwycięstwem Ukrainy.
Podczas gdy sieci społecznościowe nadal krytykują Franciszka (co jest częściowo całkiem uzasadnione) i żartują, że Prigożyn odrodził się jako szef Stolicy Apostolskiej po jego śmierci, warto pamiętać, jak wielu Ukraińców wciąż codziennie przegląda regularne analizy analityków rosyjskiej opozycji (lub opozycji?), ekspertów, dziennikarzy, a nawet pisarzy (a gdyby robili to krytycznie, to nie byłby to taki problem). A ile czasu minęło, odkąd retoryka o początku odrodzenia „rosyjskojęzycznego świata demokratycznego, rynkowego i zachodniego” w Kijowie była słyszana i widoczna z ukraińskich ekranów?
Czy ktoś jeszcze pamięta „liberalne imperium” Anatolija Czubajsa? Do dziś nie jest obca części rosyjskiej myśli społeczno-politycznej (i tylko jej?).