Większość Ukraińców z wielkimi nadziejami oczekiwała na szczyt NATO w Wilnie. Oczekiwano, że tam Ukraina będzie wreszcie mogła zemścić się za haniebną porażkę szczytu w Bukareszcie w 2008 roku. Przypomnę, że wtedy, za prezydentury Wiktora Juszczenki, Kijów liczył na zdobycie wspólnie z Tbilisi upragnionego MAP – Planu Działań na rzecz Członkostwa w NATO. Byłby to ważny krok w kierunku integracji euroatlantyckiej i w efekcie gwarantowałby nieuchronność pełnego członkostwa w Sojuszu.
Wtedy MAP nie działał. Sprzeciwili się temu ówczesna kanclerz Niemiec Angela Merkel i ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Większe wrażenie zrobiły na nich groźby szefa Kremla Władimira Putina i jego twierdzenie, że „Ukraina nie jest nawet państwem” niż urok Juszczenki, niedawnego bohatera pomarańczowej rewolucji, którą tak podziwiał cały Zachód.
Tak więc delegacje ukraińska i gruzińska musiały wrócić do domu po zagrywce. Co stało się później, wiadomo. Sześć miesięcy później Rosja zaatakowała Gruzję, zajmując część jej terytorium. Sześć lat później Rosjanie zaanektowali Krym i zajęli część Donbasu.
Tak, od tego czasu sytuacja zmieniła się radykalnie. Ukraińska armia pokazała, że potrafi skutecznie przeciwstawić się „drugiej armii świata”, a ukraińskie społeczeństwo udowodniło, że jest w stanie zmobilizować się w jak największym stopniu na tle rosyjskiej agresji. W tym samym czasie idea NATO stała się materialną siłą w Ukrainie, jak uczy marksizm, ponieważ zdobyła masy. Tego pomysłu nie da się już powstrzymać, bo nadszedł jego czas – zapewnia ukraiński nacjonalizm.
Oznacza to, że prędzej czy później musimy dostać się do NATO. Ale kto powiedział, że stanie się to teraz? Wysokie oczekiwania wobec szczytu w Wilnie rozproszyli nasi politycy, urzędnicy państwowi i wielu dziennikarzy. Na przykład, jak możemy nie zostać przyjęci do NATO, skoro teraz wykonujemy dla niego całą pracę? Sojusz został stworzony, aby stawić czoła Moskwie, a my, Ukraińcy, aktywnie i bezinteresownie się w to angażujemy. Wszystko wydaje się logiczne.
Prezydent Wołodymyr Zełenski stanowczo oświadczył, że nie pojedzie do Wilna, jeśli nie otrzyma żadnej konkretnej oferty. A co można uznać za znaczące? Członkostwo, oczywiście. A kiedy odszedł, oznacza to, jak śpiewa Braty Hadiukien, „wszystko jest różańcem”.
Jednak „wszystko jest różańcem” (przynajmniej w sensie tego, jak sytuacja była postrzegana przez niepoprawnych optymistów) nie może być a priori. Na szczycie nie doszło ani do zaproszenia do NATO, ani nawet do ogłoszenia realnych warunków przystąpienia Ukrainy do Sojuszu. „To bezprecedensowe i absurdalne, gdy nie ma ram czasowych zarówno dla zaproszenia Ukrainy, jak i członkostwa; a kiedy zamiast tego dodaje się jakieś dziwne sformułowanie o „warunkach” nawet zaproszenia Ukrainy… Wygląda na to, że nie ma gotowości ani do zaproszenia Ukrainy do NATO, ani do uczynienia jej członkiem Sojuszu” – oburzył się szef ukraińskiego państwa.
Ogólnie rzecz biorąc, bardzo interesujące było obserwowanie wahań stanowiska Zełenskiego w sprawie Sojuszu Północnoatlantyckiego, które wyrażał w ciągu czterech lat swojej prezydentury. Zacząłem od tego, że „nikt na nas nie czeka w NATO”, więc nie ma tam nic do roboty. Potem były pytania-skargi, takie jak: „Biden, dlaczego wciąż nie jesteśmy w NATO?” Następnie, rzekomo, obrano jasny kurs na integrację euroatlantycką i, aby od niej nie odejść, odrzucono inne formy partnerstwa strategicznego. W marcu ubiegłego roku, po rosyjskiej inwazji na pełną skalę, pojawiły się stwierdzenia typu, może nie potrzebujemy NATO, może zbudujemy kolejny sojusz obronny. I wreszcie, znowu jasny kurs w kierunku NATO.
Tak więc, po wahaniach, pełne członkostwo w Sojuszu jest ponownie naszym zdecydowanym celem strategicznym. Chcemy dotrzeć tam jak najszybciej, ale nie chcemy zbytnio się wysilać, aby odrobić nawet minimalną „pracę domową”. W ten sposób nasza armia udowodniła nie tylko swój niesamowity bohaterstwo, ale także zdolność do wdrażania najnowszych osiągnięć światowej nauki wojskowej, zarówno w aspekcie wojskowo-technicznym, jak i taktyczno-strategicznym. Siły Zbrojne Ukrainy są już gotowe do integracji z zachodnią strukturą wojskową. Ale NATO jest nie tylko sojuszem wojskowym, ale także politycznym. A z drugim nadal mamy poważne problemy.
Nawet długo oczekiwana reforma SBU nie została jeszcze przeprowadzona. Niedawno szef tej specjalnej służby, pochodzący z Kwartału 95, Giennadij Bakanow, uznał swój priorytet za zdobycie informacji o jakimś „diable” na wezwanie szefa, a nie walkę z terroryzmem lub zdrajcami. A ze zdrajcami – cud w ogóle. Okazało się, że to właśnie w SBU ich największa koncentracja na metr kwadratowy. I to w czasach wojny. A tak przy okazji, gdzie jest teraz Bakanov, który stał się oskarżonym w kilku postępowaniach karnych? Do tej pory nikt nie wie.
Oprócz Bakanowa jest też Oleg Tatarov, wobec którego również toczy się śledztwo, ale nadal zajmuje wysokie stanowisko w Kancelarii Prezydenta i ma potężny wpływ na system sądowniczy i prawny Ukrainy. Tu znowu chodzi o kwestię długotrwałej reformy sądownictwaw, z którym do dziś nie wszystko jest ok. I jajka za 17 hrywien, szefa Sądu Najwyższego, który bierze miliony łapówek w dolarach. Jakieś niezrozumiałe procesy przeciwko dowódcom i oficerom wywiadu…
Na tle tego wszystkiego wyniki wileńskiego szczytu NATO wyglądają dla Ukrainy całkiem dobrze. Chociaż osobiście nie do końca rozumiem: dlaczego NATO zdecydowało się anulować MAP dla Ukrainy. Wygląda to jak w żarcie, kiedy człowiek za zasługi może przejść przez ulicę na czerwonym świetle. Lub, na przykład, aby dostać się na uniwersytet bez ukończenia edukacji szkolnej. MAP jest „programem środków mających na celu pomoc państwom aspirującym w ich przygotowaniach do przyszłego członkostwa w NATO”. Czyli pozwolono nam wejść nieprzygotowanym?
Jednak nie to jest głównym problemem. W moim skromnym przekonaniu w 2008 roku Ukraina była znacznie bliżej pełnego członkostwa w NATO niż obecnie. Brzmi dziwnie? Postaram się wyjaśnić.
Tak więc w 2008 roku ukraińska delegacja na czele z Juszczenką była ścigana jak biedni krewni. Nie traktowano nas poważnie, podczas gdy wszyscy patrzyli w usta Putina. Ukraińcy mieli wtedy problem z jednością wobec NATO, tylko 31%, według ówczesnej socjologii, było za członkostwem. Angela Merkel miała rację, twierdząc, że w tym czasie był to „kraj bez jedności politycznej, skorumpowany, gdzie wola była dyktowana przez oligarchów”. Jednak wtedy miał jeden znaczący atut: kraj był całością, bez aneksji lub okupowanych terytoriów.
Teraz możemy mówić tyle, ile chcemy, o postępie, jaki Ukraina poczyniła w ciągu tych 15 lat, o tym, że obecnie prawie 90% Ukraińców popiera NATO. I rzeczywiście tak jest, ale… Ale nikt nigdy nie przyjmie do NATO kraju, który ma problemy terytorialne i o swoje terytorium polemizuje z mocarstwem nuklearnym. Ponieważ ani Niemcy, ani Francja, ani nawet Stany Zjednoczone nie chcą angażować się w bezpośredni konflikt z mocarstwem nuklearnym. A przystąpienie Ukrainy do NATO w tym statusie naprawdę otwiera możliwość takiej konfrontacji.
Tak, możesz odwołać się do niektórych precedensów, szukać legalnych ruchów, ale wszystko to jest bezużyteczne. Nasz dobry przyjaciel, były brytyjski premier Boris Johnson, obecnie aktywnie opowiada się za przyznaniem Ukrainie członkostwa. W jednej ze swoich wypowiedzi przytoczył przykład Niemiec. Niemcy Zachodnie przystąpiły do NATO w 1955 roku. A NRD wpadła w skład Układu Warszawskiego. Kiedy Niemcy ponownie zjednoczyły się w 1990 roku, zintegrowany kraj stał się pełnoprawnym członkiem Sojuszu.
Czy taki przykład jest odpowiedni dla Ukrainy? W żadnym wypadku. W końcu będziesz musiał działać na wzór „Republiki Bonn”, która porzuciła roszczenia do ziem wschodnioniemieckich. Roszczenia do ziem wschodnich nie zostały ustalone ani w Konstytucji Republiki Federalnej Niemiec, ani w żadnej ustawie. Żadna partia ani polityk nawet się o tym nie jąkał, aż do upadku muru berlińskiego.
Dlatego, ekstrapolując przykład niemiecki na przypadek ukraiński, musielibyśmy zrezygnować z roszczeń do terytoriów, które nie zostały jeszcze wyzwolone. Co więcej, podczas gdy obecnie 50 krajów uczestniczących w konferencji ramsztyńskiej jest gotowych pomóc nam ze wszystkich sił w deokupacji „kontynentalnej” Ukrainy, to wraz z wyzwoleniem Krymu sytuacja nie wygląda tak optymistycznie. Pomimo deklaracji poparcia dla deokupacji wszystkich uznanych przez społeczność międzynarodową terytoriów ukraińskich, główni gracze na Zachodzie dość wyraźnie sugerują, że „Krym to coś innego”.
Przypomnijmy niedawną wizytę dyrektora CIA Williama Burnsa w Ukrainie. Zgodnie z jego wynikami w gazecie pojawił się artykuł The Washington Post, który stwierdza: „Prywatnie wojsko w Kijowie wyraziło zaufanie do Burnsa w celu odzyskania znaczącego terytorium do jesieni; przenieść systemy artyleryjskie i rakietowe w pobliżu linii granicznej z kontrolowanym przez Rosję Krymem; przenieść się dalej na wschód od Ukrainy; a następnie rozpocząć rozmowy z Moskwą po raz pierwszy od czasu załamania się rozmów pokojowych w marcu ubiegłego roku”. Oznacza to, że Krym nadal jest usuwany z operacji wojskowych. Półwysep pozostanie przedmiotem negocjacji nawet po udanej ofensywie Sił Zbrojnych Ukrainy na południu.
A ponieważ Kijów nigdy nie zrezygnuje z zamiaru zwrotu Krymu, problem terytorialny Ukrainy pozostanie. I dopóki nie zostanie rozwiązany, członkostwo w NATO będzie dla nas upiornym marzeniem.