Niefortunne wieści nadeszły ostatnio z partyjno-politycznego pola Niemiec. Trudno nawet powiedzieć, dla kogo są bardziej obraźliwe: dla samych Niemców (a raczej krytycznie myślącej części społeczeństwa) czy dla nas, Ukraińców. Mowa o prawicowo-populistycznej, ksenofobicznej partii „Alternatywa dla Niemiec” (AfD), która w ostatnim czasie zaczęła gwałtownie podnosić swój rating.
Dla Ukrainy ta siła polityczna jest nieprzyjemna i niebezpieczna, przede wszystkim ze względu na jej prorosyjskość, a raczej prokremlinizm. To ona skupiła w swoich szeregach największą liczbę tak zwanych „Putinfersteiers”. Wiadomo, że „alternatywy” nie tylko uporczywie wprowadzały narracje Kremla do niemieckiego dyskursu politycznego, nie tylko opowiadały się za zniesieniem antyrosyjskich sankcji i pojednaniem z Moskwą, ale także realnie pomogły wrogowi okupować Ukrainę. Na przykład w latach 2014-2021 wielokrotnie odwiedzali Krym i część Donbasu niekontrolowaną przez Kijów, legitymizując rosyjską okupację ukraińskich terytoriów. Co więcej, czasami nawet działali jako obserwatorzy podczas pseudoreferendów.
To, czy „alternatywy” otrzymują finansowanie z Kremla, czy są po prostu jego „pożytecznymi idiotami” (a raczej jednym i drugim), nie jest dla nas tak ważne. Istotne jest to, że wzmocnienie politycznej roli AfD potencjalnie zagraża pomocy wojskowej, finansowej i organizacyjnej dla Ukrainy ze strony Niemiec, a tym samym całej Unii Europejskiej. I takie zagrożenie staje się coraz bardziej realne.
Oceńcie sami, w ostatnich wyborach do Bundestagu we wrześniu 2021 roku AfD, zdobywając 10% głosów, zajęła piąte miejsce. „Alternatywy” przegrały z socjaldemokratami, Hadekami, Zielonymi, a nawet liberałami. Jednak nowe sondaże opinii publicznej w Niemczech pokazują radykalną zmianę preferencji wyborczych na korzyść AfD. Obecnie, zgodnie z wynikami badań opinii publicznej przeprowadzonych przez centrum opublikowanymi 23 czerwca Deutschlandtrend na zlecenie kanału telewizyjnego ARD, 19% (według niektórych socjologów nawet 20%) Niemców jest gotowych na nią głosować. Oznacza to, że AfD jest na drugim miejscu, wyprzedzając Socjaldemokratyczną Partię Niemiec (SPD), główną partię rządzącą krajem, którą obecnie gotowych jest poprzeć zaledwie 17% Niemców. Przypomnijmy, że we wspomnianych już wyborach parlamentarnych socjaldemokraci uzyskali ponad 26%.
Co więcej, Alternatywa, która do niedawna w ogóle nie istniała w partyjno-politycznym krajobrazie Niemiec, obecnie planuje nawet po raz pierwszy w nadchodzących wyborach do Bundestagu kandydata na stanowisko kanclerza federalnego. Zostało to oficjalnie ogłoszone przez współprzewodniczącą partii Alice Weidel (Alicja Weidel).
„Alternatywa dla Niemiec” jest szczególnie popularna, jak wiadomo, we wschodnich krajach związkowych, czyli w byłej Demokratycznej Republice Niemiec. Gdyby teraz wybory odbyły się tylko na ziemiach byłej NRD, partia z 32% okazałaby się wyraźnym faworytem.
I tu myślący ludzie mogą mieć raczej dysonans poznawczy, a potem co najmniej duże zaskoczenie: dlaczego najbardziej prokremlowska partia w Niemczech stała się najbardziej popularna na obszarach najbardziej dotkniętych tym samym Kremlem? W końcu, ze względu na fakt, że to terytorium po kapitulacji III Rzeszy wpadło w sowiecką strefę okupacyjną, przez długi czas była najmniej zamożną, najmniej rozwiniętą i najbardziej represjonowaną częścią Niemiec.
Pamiętacie, jak pod koniec lat 1980. to Enderyci poszli na tysiące wieców przeciwko ich ówczesnemu prokomunistycznemu przywództwu, to oni najaktywniej obalili Mur Berliński i dążyli do zjednoczenia Niemiec w celu osiągnięcia takiego samego standardu życia jak ich rodacy po drugiej stronie płotu.
Być może Niemcy ze Wschodu, teraz w wieku 50 lat, pamiętają swoje młodsze lata w stabilnym niemieckim socjalizmie. W tym celu pojawił się nawet taki specjalny termin „ostalgia” (Ostalgie =Ost+Nostalgia). Narzekają na obecne życie, ze wszystkimi jego niepewnościami. Zapominają o emeryturach Bundesa, nowych autostradach, domach wyremontowanych przez władze federalne i wielu innych luksusach, które stały się dostępne dopiero po zjednoczeniu Niemiec.
Pamiętam, jak mój niemiecki przyjaciel, żartobliwie lub poważnie, zapytał: „Czy wiesz, jak długo istniała Niemiecka Republika Demokratyczna?” NRD powstała 7 października 1949 roku. W rzeczywistości dzień jej śmierci politycznej można uznać za 9 listopada 1989 r., Kiedy zburzono mur berliński. Formalnie NRD męczyła się przez kolejny rok i otrzymała „akt zgonu” 3 października 1990 roku. Data ta jest obecnie obchodzona jako Dzień Zjednoczenia Niemiec. „Prawie 40 lat”, odpowiedziałem na pytanie. – Mylisz się – uśmiechnął się – tylko cztery lata. Po 1953 roku Niemcy Wschodnie zostały ponownie przekształconeWszedł do sowieckiej strefy okupacyjnej, tak jak to było przed 1949 rokiem”.
„Strefa okupacyjna”? Mówisz poważnie? Mimowolnie przypomniałem sobie moją pierwszą wizytę w Niemczech (oczywiście w Niemczech Wschodnich). W 1980 roku jako rodzina przyjechaliśmy do naszych przyjaciół mieszkających w Saksonii. Złoty czas wschodnioniemieckiej stagnacji pod rządami Erica Honeckera. Jako uczeń w tym czasie, po „szczęśliwym dzieciństwie” w „Krainie Rady”, wydawało mi się, że poszedłem do nieba na Ziemi. Czyste, śmierdzące pociągi, oczyszczone ulice, urocze tawerny. No i oczywiście marzenie człowieka radzieckiego – sklep… Oczy rozszerzyły się po sowieckim deficycie handlowym.
Kiedy później, w szkole, na lekcji niemieckiego, entuzjastycznie opowiadałem o moich wrażeniach z wizyty w NRD, mój nauczyciel narzekał niezadowolony: „Są tak skorumpowani, że nie chcą więcej Hitlera”.
W konsekwencji skorumpowali wschodnich Niemców. Cóż, po prostu żyj i ciesz się życiem. Ale z jakiegoś powodu Enderyci nie byli zadowoleni z Honeckera ani z ich standardu życia w ogóle. Bo z zachodnioniemieckiej telewizji (umieścili antenę „na Bundes”, tak jak my kiedyś „na Polskę”), z rozmów z krewnymi, którzy mieli szczęście być we „właściwej strefie okupacji”, wiedzieli, że po drugiej stronie muru ich rodacy cieszą się dobrze odżywioną i wolną egzystencją, cały świat ze wszystkimi jego dobrodziejstwami jest dla nich otwarty…
Wróćmy jednak do roku 1953. Dlaczego nagle ktoś uważa ten rok za ostatni dla NRD? Bo właśnie wtedy Niemcy Wschodni próbowali odwrócić bieg historii.
W końcu cały rok był interesujący, prawda? Zmarł długoletni sowiecki dyktator Józef Stalin, Ławrientij Beria tymczasowo przejął władzę na Kremlu. Wielu historyków twierdzi, że zamierzał radykalnie zmienić stosunki ZSRR z Zachodem, czyli zainicjować rodzaj „pierestrojki” trzy dekady wcześniej.
W tym samym czasie rywalizowali o władzę rywale Berii – Chruszczow, Malenkow, Mołotow. Każdy chciał ogłosić się spadkobiercą „wielkiego przywódcy i nauczyciela”.
A w kierownictwie NRD było kompletne zamieszanie. Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Zjednoczonej Partii Niemiec Socjalistycznej, Walter Ulbricht, czekał na instrukcje z Moskwy, ale ich nie było.
Dlaczego Ulbricht potrzebował instrukcji? Bo sytuacja w NRD wymykała się spod kontroli. Pogłębił się kryzys gospodarczy w kraju. Powodem było to, że kierownictwo SED obrało kurs „dogonienia i wyprzedzenia” Niemiec. Wielcy stratedzy nie wymyślili nic lepszego niż podniesienie standardów produkcji, a tym samym tylko pogorszyli i tak już napiętą sytuację w sferze społecznej.
Zaczęły się spontaniczne protesty. Zamieszki i strajki wybuchły w Berlinie Wschodnim, Saksonii, Saksonii-Anhalt i Turyngii. Według przybliżonych szacunków w aktywnych protestach wzięło udział około miliona obywateli NRD. Demonstracje rozpoczęły się pod hasłami społeczno-ekonomicznymi. Wkrótce jednak w rękach protestujących pojawiły się transparenty z wyraźnymi żądaniami politycznymi: „Precz z dyktaturą SED! Precz z Ulbrichtem! Rząd podaje się do dymisji! Wolne wybory!” Pojawiły się nawet wezwania do wycofania okupacyjnych wojsk radzieckich z terytorium Niemiec i zjednoczenia kraju.
Kulminacja protestów osiągnęła 17 czerwca, kiedy w centrum Berlina Wschodniego na Alei Stalina odbyła się masowa demonstracja. Na jego czele stali budowniczowie, którzy budowali domy na wspomnianej alei. Demonstranci zaczęli szturmować budynki urzędowe. Domagali się nie tylko zniesienia podwyżki norm, ale także zmian społeczno-politycznych.
Jedna z rozdawanych wówczas ulotek zawierała następujące żądania: „Żądamy natychmiastowej dymisji rządu, który doszedł do władzy w wyniku manipulacji wyborczej, utworzenia tymczasowego rządu demokratycznego, wolnych i tajnych wyborów w ciągu czterech miesięcy, wycofania niemieckiej policji z granic strefowych i natychmiastowego przejścia dla wszystkich Niemców, natychmiastowego uwolnienia więźniów politycznych, wyrzeczenia strajkujących, natychmiastowego rozwiązania tzw. armii ludowej. pozwolenie na organizowanie imprez, które istnieją w Niemczech Zachodnich”.
Strajkujący oblegli i próbowali szturmować ponad 250 budynków państwowych, w tym pięć biur powiatowych Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, dwa komitety okręgowe SED, jedną dzielnicową dyrekcję policji ludowej, biura związków zawodowych, posterunki policji i biura burmistrza. Z 12 więzień zwolniono około 1400 więźniów. Niektórzy młodzi desperaci zrzucili czerwoną flagę z Bramy Brandenburskiej i rozerwali ją na strzępy przy wiwatach tłumu.
Ale tutaj wojska radzieckie stanowczo interweniowały. Czołgi z czerwonymi gwiazdami zaczęły strzelać do protestujących i miażdżyć ich gąsienicami. Potem władze w końcu przejęły inicjatywę. W następnych tygodniach armia radziecka i wschodnioniemiecka policja brutalnie stłumiły wszystkie ogniska protestu. Zginęło co najmniej 55 osób, ponad 10 000 aresztowano, a 1,5 tys. skazano na karę pozbawienia wolności. Wielu udało się uciec do Niemiec.
Komendant radzieckiej strefy okupacyjnejW Berlinie Wschodnim obowiązywał stan wyjątkowy. Wszystkie zgromadzenia publiczne zostały zakazane, a granica z Berlinem Zachodnim zamknięta.
Tak więc pierwsze powstanie w kraju obozu komunistycznego zostało utopione we krwi. Potem będą Węgry, Czechosłowacja, Polska.
Szkoda, że obecni spadkobiercy demonstrantów z Aleja Stalina całkowicie zapomnieli o wydarzeniach sprzed 70 lat. Z jakiegoś powodu krew ich ojców i dziadków wcale ich nie pali. Z jakiegoś powodu są gotowi zaprzyjaźnić się z obecnym rosyjskim dyktatorem. Nie ranią uszu stwierdzeniami typu „możemy pavtarit”, „czołgi nie potrzebują wiz”, „marzenia o Bellinie” itp. Po prostu jakiś syndrom sztokholmski. W końcu tak jak Węgrzy, którzy w 1956 roku doświadczyli jeszcze krwawszej masakry z Moskwy.