Eksplozja w regionie Niżnego Nowogrodu z jednej strony kontynuowała serię wydarzeń związanych ze znanymi rosyjskimi uczestnikami „specjalnej operacji wojskowej”. Z drugiej strony nadal różni się od tego samego przypadku Tatarskiego. Togo zostało wysadzone w powietrze w jasno określonym miejscu, miejscu, do którego sam „komitet wojskowy” zaprosił swoich zabójców. Sytuacja z Prilepinem jest nieco bardziej skomplikowana. Najwyraźniej był śledzony. Oznacza to, że pierwszym wnioskiem, jaki można wyciągnąć nawet z powierzchownego przeglądu incydentu, jest to, że „patrioci” zaczęli działać bardziej aktywnie, intensywnie i bardziej szczegółowo.
Jednak dla zwykłego rosyjskiego mieszkańca sam fakt eksplozji jest wystarczający. Eksplozja prawie tysiąc kilometrów od strefy wojny. Po szoku przeżytym przez zwolenników literackiego lub bojowego „talentu” Prilepina, niektórzy z nich z pewnością pomyślą o jednym prostym fakcie. Zakhar był w stanie wojny, prawdziwej wojny, nie w jakiejś „operacji specjalnej”, ale w regionie, w którym wojna trwała (i trwa). I wrócił stamtąd żywy i zdrowy.
A w domu, w warunkowo spokojnej Rosji, a nie w żadnym z regionów przygranicznych, gdzie, według władz, jest pełno ukraińskich dywersantów, ale nad brzegiem Wołgi, prawie umarł. I, co ważne, z rąk osoby związanej z ukraińskimi służbami specjalnymi. Oczywiście nie uwierzymy w ten nonsens – w szczególności, że ukraiński sabotażysta nosi paszport z trójzębem na misję (a wizytówki Jarosza nie znaleziono?) – ale nie został dla nas wymyślony. Mianowicie dla rosyjskiego mieszkańca. Który teraz w pełni poczuje to, co obywatele Ukrainy doświadczają od ponad miesiąca – bezpieczne życie się skończyło. Oczywiście przez jakiś czas zwykli Rosjanie gdzieś w odległych prowincjach będą myśleć, że ta historia ich nie dotknie. Ale stało się to już w 1999 roku, kiedy wydawało się, że akty terrorystyczne są możliwe tylko w miastach graniczących z Czeczenią lub w stolicy. Ale po wybuchu w Wołgodońsku i zapobieżeniu atakowi terrorystycznemu w Riazaniu Rosjanie zdali sobie sprawę, że nigdzie nie będzie pokoju.
Coś podobnego oni, zwykli Rosjanie, zwłaszcza mężczyźni, przetrwają teraz. Ale w 2023 r. sytuacja będzie jeszcze gorsza – bo jeśli wtedy był jakiś wybór, teraz zawęzi się do dwóch opcji: „zginąć z rąk ukraińskich dywersantów w kraju” i „zginąć z rąk ukraińskiego wojska na froncie”. Sytuacja bez żadnej pozytywnej opcji. Pocieszenie jest jedno: ani mobilizacyjna ręka władz, ani fala uderzeniowa nie dosięgną wszystkich naraz. I przez jakiś czas ludzie będą mieli złudzenie, że „na pewno nas to nie dotknie”.
Ale chodzi o zwykłych Rosjan. A w „niezwykłych” – teraz zacznie się zupełnie nowe życie. A niektórzy z nich, jak Yevhenia Bilchenko, uciekinierka z Ukrainy, już histeryzują z tego powodu, wiedząc doskonale, że będą następni.
Kto stoi za tymi konkretnymi historiami – z Duginą, Tatarskim, Prilepinem – nie jest pewny. Ale jest oczywisty trend – usuwani są ludzie, którzy są bardziej radykalni niż Kreml. Ludzie, do których można dotrzeć tu i teraz. Dlaczego rosyjski rząd tego potrzebuje, jeśli jest naprawdę zaangażowany?
Oczywiście wszystkie te postacie nie mogłyby osiągnąć takich wyżyn, jakie osiągnęły – nawet córka szalonego pseudofilozofa Dugina, nawet grafoman Prilepin, nawet Donbas zek Tatarsky – bez ochrony Kremla. Na pewnym etapie reżim Putina potrzebował dokładnie takich ludzi, którzy pomogliby kształtować odpowiedni program w rosyjskim społeczeństwie. Ludzi, którzy staną się przywódcami nowej (w rzeczywistości starej, ale nieco zapomnianej) imperialnej idei. Wykonali swoją pracę – jednocześnie uzyskując własną korzyść. Dugin i jego córka zmienili się z marginesu w szanowane postacie w Rosji. Prilepin przekształcił się z narodowych bolszewików, którzy w latach 2000., kierowani przez Eduarda Limonowa, przeciwstawiali się burżuazyjnemu reżimowi Putina, w szanowanego człowieka, polityka, a nawet współprzewodniczącego partii parlamentarnej. Fomin/Tatarsky z małego donbaskiego przestępcy stał się popularnym blogerem, którego można było zobaczyć w dawnej kulturalnej stolicy Rosji (ostatnio stolicy „Wagnera” – tak dziś jest kultura w Rosji).
Ale zobowiązanie Kremla ma datę wygaśnięcia. Dziś Putin potrzebuje tych ludzi – a jutro zaczną ingerować w ich radykalne wypowiedzi. To nic nowego, Wielki Terror lat 30. ubiegłego wieku był właśnie skierowany przeciwko tym postaciom, które ówczesny dyktator Józef Stalin wykorzystał dla własnych maksymalnych korzyści – a potem ich nie potrzebował. I z tego powodu zakończyli swoje dni w lochach. Albo jak wybitna postać sowieckiej kultury żydowskiej, Solomon Mikhoels, który podczas II wojny światowej podróżował po Zachodzie i wzywał światowe żydostwo do wspierania Związku Radzieckiego w walce z nazistowskimi Niemcami – a potem, wkrótce po zakończeniu wojny, został po prostu zlikwidowany. Mikhoels został zabity i przejechany przez ciężarówkę, symulując wypadek. Pochowany oczywiście z honorami – po raz kolejny wykorzystanynapiętnowani, nawet pośmiertnie, dla własnych celów.
Tak więc, jeśli służby wywiadowcze naprawdę stoją za tymi historiami, nic nowego ani nieoczekiwanego nie dzieje się w Rosji. Jedyną „niespodzianką” dla Rosjan będzie to, że pomyśleli o siedzeniu w spokojnym i spokojnym kraju, choć zubożałym od sankcji, oglądając wojnę w telewizji. Ale wojna najpierw przyszła do nich w formie mobilizacji, a następnie w postaci wybuchów w miastach, na ulicach i autostradach.
Warto też przyjrzeć się bliżej, jak zachowa się po tych historiach Igor Girkin. Od dawna jest aktywnym krytykiem rosyjskich władz. A Kreml toleruje takie rzeczy tylko w bardzo wyjątkowych przypadkach. Na przykład, jak w sytuacji z Jewgienijem Prigożynem. Na co jednak sam Kreml nigdy nie zabrał głosu. Ponadto właściciel PMC „Wagner” ma cenny atut – w rzeczywistości tę prywatną armię. Ten atut jest cenny nie tyle w wojnie w Ukrainie, co na kontynencie afrykańskim lub w innych punktach zapalnych planety, w które zaangażowana jest Rosja. I ten czynnik może grać na rękę Prigogine. Girkin natomiast już dawno wypełnił swoją rolę w imperialnych planach Putina. I prędzej czy później wejdzie do tego samego towarzystwa z Tatarskim i Prilepinem. Chyba, że uda mu się przeżyć samego Putina.
A wielu Rosjan nie będzie w stanie. A różnica w tym, gdzie ci ludzie zginą – na spotkaniu z innym „okrętem wojennym” lub w okopach w pobliżu Bachmutu – będzie tylko stylistyczna. Kreml, któremu nie udało się przeprowadzić długo oczekiwanej błyskawicznej operacji specjalnej, jest gotowy nawet do wojny na własnym terytorium i z własnym narodem. Prawie jak sto lat temu, kiedy ówczesny rosyjski dyktator rozpętał wojnę domową, aby utrzymać władzę.