Chiny, które w ostatnich dziesięcioleciach stały się niekwestionowaną potęgą gospodarczą na świecie, podejmują coraz większe wysiłki, aby przesunąć geopolityczny koc. Pekin gorliwie wykorzystuje w tej sprawie różne dyplomatyczne i „niemal dyplomatyczne” sposoby. Ponieważ sprawa ta jest stosunkowo nowa dla Chińczyków, oczywiście próby te wyglądają raczej na siekierę, a czasami prowadzą do międzynarodowych skandali.
Ostatni taki skandal wywołały niezwykłe, delikatnie mówiąc, wypowiedzi chińskiego ambasadora we Francji Lu Chaye’a. Zabrzmiały 21 kwietnia na antenie francuskiego kanału informacyjnego La Chaîne Info, z którym chiński dyplomata przeprowadził wywiad. Warto przytoczyć niektóre tezy ambasadora.
Tak więc, kiedy moderator zapytał Lu Shaye o przynależność Krymu, odpowiedział: „To zależy od tego, jak postrzegasz ten problem. Jest pewna historia. Krym pierwotnie należał do Rosji. To Chruszczow oddał Krym Ukrainie w czasie Związku Radzieckiego”.
Dziwne stwierdzenie dla dyplomaty, czyli osoby, która w swojej specjalności powinna uważać międzynarodowe traktaty, normy i konwencje za coś świętego. Reszta jest jeszcze bardziej interesująca. Rozwijając temat, chiński ambasador ogólnie kwestionował międzynarodową podmiotowość zarówno Ukrainy, jak i innych republik byłego ZSRR. „Zgodnie z prawem międzynarodowym nawet te kraje byłego ZSRR nie mają statusu, jak można powiedzieć, obowiązującego w prawie międzynarodowym. Ponieważ nie ma międzynarodowego porozumienia, aby ich status jako niepodległych krajów był konkretny” – powiedział po prostu.
Oczekiwana reakcja
Oczywiste jest, że kontrowersyjne wypowiedzi chińskiego przedstawiciela wywołały silną reakcję w demokratycznym świecie. Szczególnie ostro odpowiedziały państwa Europy Wschodniej, a przede wszystkim państwa bałtyckie, gdyż dotyczyły także ich słowa ambasadora o braku „efektywnego statusu międzynarodowego”. Ministerstwa spraw zagranicznych Wilna, Rygi i Tallina natychmiast wezwały chińskich ambasadorów na poważną rozmowę.
80 eurodeputowanych napisało list otwarty, domagając się uznania chińskiego ambasadora we Francji, Lu Chaye, za persona non grata. „Chiny ani żaden inny kraj nie ma prawa kwestionować suwerenności innych. Uwagi ambasadora, będące głębokim afrontem dla historii, kultury i fundamentalnej integralności zainteresowanych narodów, mają na celu podważenie podstawowych zasad, na których opierają się rzekome stosunki dyplomatyczne. Suwerenność nie jest zabawką dyplomatyczną, ale podstawowym elementem stosunków międzynarodowych, prawa międzynarodowego i Karty Narodów Zjednoczonych” – czytamy w liście.
Wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell nazwał wypowiedzi Lu Chaye’a dotyczące statusu byłych krajów radzieckich niedopuszczalnymi. „Niedopuszczalne wypowiedzi chińskiego ambasadora we Francji, kwestionujące suwerenność krajów, które uzyskały niepodległość po upadku Związku Radzieckiego w 1991 roku. UE może tylko zakładać, że te wypowiedzi nie są oficjalną polityką Chin” – powiedział szef europejskiej dyplomacji.
Ukraina również wyraziła głębokie oburzenie. W szczególności, ambasador Ukrainy we Francji Wadym Omelczenko powiedział, że chiński ambasador albo „ma oczywiste problemy z geografią”, albo jego wypowiedź jest sprzeczna ze stanowiskiem oficjalnego Pekinu „w sprawie wysiłków na rzecz ustanowienia pokoju w Ukrainie w oparciu o prawo międzynarodowe oraz cele i zasady Karty Narodów Zjednoczonych”.
A doradca szefa Kancelarii prezydenta Ukrainy Mychajło Podoliaka napisał w Świergot„Wszystkie kraje postsowieckie mają wyraźny suwerenny status zapisany w prawie międzynarodowym. Z wyjątkiem, nawiasem mówiąc, Rosji, która oszukańczo zajęła miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Dziwnie jest słyszeć od przedstawiciela kraju, który skrupulatnie traktuje swoją tysiącletnią historię, absurdalną wersję „historii Krymu”. Jeśli chcesz być wielkim graczem politycznym, nie opowiadaj propagandzie rosyjskich outsiderów”.
Więc czyj Krym?
Trudno nie zgodzić się zarówno z Omelczenką, jak i Podolakiem w kwestii krytyki chińskiego ambasadora. Lu Shaye rzeczywiście wykazał się całkowitą ignorancją w geografii i historii, głupio ufając prymitywnym tezom kremlowskiej propagandy. W szczególności o Krymie. Kiedyś czytałem wiele książek współczesnych rosyjskich historyków i „historyków”. Zrobił to z zawodowej konieczności, bez żadnej przyjemności czy ciekawości. Nie było książki poświęconej okresowi sowieckiemu, która nie krytykowałaby przekazania Krymu Ukraińskiej SRR w 1954 roku. Niezależnie od tego, jakie słowa autorzy nazwali Nikitą Chruszczowem: woluntarystą, pijakiem i głupcem. Nawet ukryty ukraiński nacjonalista.
Od dawna drapią się po rękach, aby obalić te głupie rosyjskie twierdzenia, że mówią: „Chruszczow upił się podczas obchodów 300-lecia Rady Perejasławskiej i ani nie usiadł, ani nie upadł, nie oddał rosyjskiego Krymu Ukrainie”. Po pierwsze, nie jest bardziej rosyjski (i, jak dla mnie, znacznie mniej) niż cymeryjski, scytyjskii grecki, rzymski, turecko-tatarski, wreszcie ukraiński. Nie wspominając już o małych koloniach wielu innych państw na półwyspie. Dlatego słowa Lu Shae, że „Krym od samego początku należał do Rosji” są przejawem całkowitej nieznajomości historii.
Ale aby nie zanurzyć się zbyt głęboko w historycznych wycieczkach, skoncentruję się natychmiast na 1954 roku. Chociaż nie, trzeba pamiętać, co wydarzyło się dziesięć lat wcześniej. W maju 1944 r. na rozkaz Józefa Stalina i uchwałą Komitetu Obrony Państwa ZSRR zdecydowana większość miejscowej ludności została deportowana z półwyspu. I mówimy nie tylko o Tatarach krymskich, ale także o Ormianach, Grekach, Bułgarach, Czechach.
Z jakiegoś powodu jego zbrodnie przeciwko ludzkości uparcie niechętnie wspominają o nich „przyjaciele Kremla”. Ale teraz nie chodzi o zbrodnie wojenne, ale o sytuację na półwyspie w tym czasie. Deportacja oczywiście nie mogła nie spowodować problemu demograficznego na Krymie, którego nie można było rozwiązać poprzez intensywne przesiedlenia do wyludnionych przestrzeni obywateli rosyjskich.
Dlatego w tym czasie Krym przeżywał całkowity upadek gospodarczy. Dlatego Ukraina musiała wziąć półwysep pod swoją opiekę.
Teza o woluntaryzmie Chruszczowa jest całkowicie głupia także z tego względu, że w tym czasie nie posiadał on jeszcze pełnej władzy. Krajem Sowietów rządził wówczas triumwirat: przewodniczący Rady Ministrów ZSRR Gieorgij Malenkow, pierwszy sekretarz KC KPZR Nikita Chruszczow i minister obrony Nikołaj Bułganin. Co więcej, pierwsze skrzypce w tym czasie grał Malenkow i to on przewodniczył posiedzeniu Prezydium Komitetu Centralnego 25 stycznia 1954 r., Na którym podjęto „krymską decyzję”. Ponadto został wdrożony przez Rady Najwyższe ZSRR i Ukraińską SRR. A fakt, że wydarzenie to zbiegło się z obchodami 300-lecia Rady Perejasławskiej, jest kompletnym przypadkiem.
I od tego momentu Krym zaczyna się aktywnie rozwijać. Zbudowano Północny Kanał Krymski, który niesamowicie ożywił rolnictwo półwyspu. Na miejscach pustyni zapomniano o ogrodach, kolcowano pola, powstał nieznany Krymowi sektor rolny – przemysłowa hodowla ryb w stawach.
Z ukraińskiego budżetu i przy pomocy ukraińskich zasobów zbudowano kompleksy mieszkalne, instytucje edukacyjne, zbiorniki wodne, porty, obozy dla dzieci i sportowe, hotele, teatry, dworce autobusowe. A co najważniejsze – potężna infrastruktura rekreacyjna. A bezprecedensowa linia trolejbusowa Symferopol-Ałuszta-Jałta została zbudowana w bezprecedensowej długości na świecie.
Nawiasem mówiąc, nawet Chruszczow, pomimo krytyki stalinizmu, nie odważył się naprawić takiej historycznej niesprawiedliwości, jak deportacja Tatarów krymskich. Dopiero po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości rozpoczęto realizację programu powrotu deportowanych narodów na półwysep. Co oczywiście ustało po okupacji i aneksji Krymu przez Rosję. I ten moment powinien przede wszystkim niepokoić tak zwanych „poszukiwaczy krymskiej sprawiedliwości” zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie.
Wilcza dyplomacja
Więc z Krymem jest jasne. Ale co z Chinami? Przecież do niedawna Pekin wysuwał swoje roszczenia do mediacji w rozmowach pokojowych między Ukrainą a Rosją. A oświadczenie ambasadora nie mogło przyczynić się do realizacji tego dążenia.
Co z tego, że wypowiedź Lu Shae jest traktowana jako osobista inicjatywa? Jest mało prawdopodobne, aby Chiny nie były państwem, które pozwoliło swoim urzędnikom, zwłaszcza na froncie międzynarodowym, na takie swobody. Co wtedy – démarche, bunt, fronda? Jeszcze bardziej wątpliwe. Bo wtedy Pekin szybko postawiłby go na swoim miejscu, a tak się wcale nie dzieje. To nie pierwszy raz, kiedy Shae wygłasza tak prowokacyjne oświadczenia. I takie modus operandi ma swoją jasną definicję w Chinach jako dyplomacja „wilczych wojowników”. Jego istota polega właśnie na rzucaniu tak kontrowersyjnych stwierdzeń jak balony próbne, zgodnie z którymi Pekin tworzy plan kolejnych kroków w polityce zagranicznej. „Zachód oskarża nas o nieprzestrzeganie etykiety dyplomatycznej, ale oceniamy naszą pracę nie jako obcokrajowców, ale tak, jak widzą nas nasi ludzie, czy odpowiada ona interesom naszego kraju i narodu oraz czy nasi ludzie są zadowoleni” – sam Shae opisał ten styl dyplomatyczny w wywiadzie dla chińskiej gazety Guancha.
I nie bez powodu takie prowokacyjne tezy wygłaszał właśnie teraz ambasador we Francji. W końcu na początku kwietnia prezydent Francji Emmanuel Macron odwiedził Chiny. A po tej wizycie francuski przywódca wygłosił raczej sprzeczne oświadczenia: pochlebne dla Chin i krytyczne wobec Stanów Zjednoczonych. Oczywiście Pekin uznał, że trzeba dobić to „słabe ogniwo” Zachodu, czyli Francję.
Jednak Chińczycy wyraźnie się przeliczyli, oświadczenia okazały się zbyt ostre. Demokratyczny świat a priori nie mógł ich zaakceptować. Pekin zrozumiał to i próbował pospiesznie zdezawuować oświadczenia Shae.
„Chiny szanują suwerenność, niepodległość i integralność terytorialną wszystkich krajów, które były republikami związkowymi w ZSRR. Po upadku Związku Radzieckiego KWłochy były jednym z pierwszych krajów, które nawiązały stosunki dyplomatyczne z tymi krajami. Od czasu nawiązania stosunków dyplomatycznych z tymi krajami Chiny zawsze przestrzegały zasad wzajemnego szacunku i parytetu w rozwoju stosunków dwustronnych, które były przyjazne i oparte na współpracy” – powiedziała rzeczniczka chińskiego MSZ Mao Ning na briefingu w Pekinie 24 kwietnia. Wskazała też na spójność stanowiska Chin w kwestii ukraińskiej. Według niej Pekin jest gotowy promować „polityczne rozwiązanie kryzysu w Ukrainie”.
Ale słowo, jak wiecie, nie jest wróblem, zwłaszcza słowem ambasador. Ten wyraźny dyplomatyczny błąd Chin nie może być tak łatwo przysłonięty przez oświadczenia uniewinniające. Ale może być na rękę Ukrainie. W tym kontekście nie można nie zgodzić się z Wypowiedź znany ekspert ds. polityki zagranicznej, były wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy Danyło Lubkiwski:
Po pierwsze, międzynarodowa reakcja zmusiła Pekin do wyparcia się absurdalnych i zagmatwanych, ale nie mniej szkodliwych słów swojego przedstawiciela w Paryżu. Po drugie, szczerość chińskiego ambasadora ujawniła szerokiej publiczności prawdziwy nastrój establishmentu, do którego należy. Nasza dyplomacja powinna zwrócić uwagę kolegów z globalnego Południa na fakt, że nie jest to neutralne stanowisko i moralny wzniosły, ale wyraźne polityczne uprzedzenia i uprzedzenia.
Oznacza to, że plan Pekinu, który był wspierany przez wspomnianego Macrona, aby doprowadzić Ukrainę do stołu negocjacyjnego z Rosją do jesieni, całkowicie się nie powiódł. Nie było to dla nas w żaden sposób przydatne, biorąc pod uwagę, że do tego czasu trudno byłoby całkowicie wyzwolić wszystkie ukraińskie terytoria od rosyjskich najeźdźców. I tutaj Chiny, ustami Lu Shaye, pokazały swoją stronniczość, grając razem z Rosją. Dlatego umiarkowanie Pekinu nie wchodzi w rachubę. Zostało to zrozumiane nawet w Pałacu Elizejskim i wydało odpowiednie oświadczenie w sprawie chińskiego ambasadora.
Co więcej, z pewnym prawdopodobieństwem można przewidzieć, że Chiny spróbują naprawić swój fatalny błąd i zademonstrować dystans wobec Rosji, a nawet grać razem z Ukrainą. Chinom raczej się nie uwierzy, ale do takich wysiłków można tylko zachęcać. Dlaczego nie?