Z faktem, że zagraniczni politycy przyjeżdżają w Ukrainę pociągiem, a nawet światowi przywódcy (Scholz z Macronem, Johnson, Sunak), już jakoś się do tego przyzwyczailiśmy. Teraz już można się zachować – kiedy, jak mówią, Biden już się do nas odniesie, tylko on, jak się wydaje, nie był w stolicy państwa bohatersko walczącego o świat zachodni. Jednak, jak się okazało, nie tylko on.
W ubiegłym tygodniu minister spraw zagranicznych państwa Izrael Eli Cohen przybył w Ukrainę z prawdziwie historyczną wizytą. Historyczne, bo do tej pory przedstawiciele tego bliskowschodniego państwa unikali tematu wojny rosyjsko-ukraińskiej jak tylko mogli. Strona izraelska stara się nie reklamować prawie wszystkich możliwych opcji pomocy dla Ukrainy, nawet w zakresie dostarczania technologii związanych z rozsądnym powiadamianiem o dronach i rakietach, powiedział ambasador Ukrainy w Izraelu Jewgienij Kornijczuk.
Taka ostrożność ze strony władz izraelskich, zarówno poprzednich, jak i obecnych, może być zrozumiana. Izrael ma Syrię po swojej stronie i wojska rosyjskie w Syrii. Daleko od najprzyjemniejszej okolicy, szczerze mówiąc. Jednak sytuacja w obecnej wojnie jest taka, że siedzenie za maską neutralności (formalnej lub rzeczywistej) nie zadziała. Nawet Szwajcaria, ta wyjątkowa wyspa „wiecznej neutralności” w środku Europy, jest bliska złamania własnych zasad. Przynajmniej społeczeństwo nie jest już przeciwne temu, że władze Konfederacji zezwalają na reeksport szwajcarskiej broni na wojującą Ukrainę. A to wiele mówi.
Izrael i Ukraina miały wspólnego wroga po rozpoczęciu wojny. To Iran, który dostarcza Federacji Rosyjskiej różnorodne drony (i być może nie tylko one). Tak prędzej czy później Tel Awiw musiał zbliżyć się do Kijowa. I w końcu, aby wznowić pracę ambasady w Ukrainie, co Eli Cohen zrobił podczas swojej wizyty. Nawiasem mówiąc, dla porównania ambasada USA w stolicy Ukrainy rozpoczęła pracę w maju ubiegłego roku. Europejscy ambasadorowie wrócili jeszcze wcześniej.
Ale, oczywiście, najważniejszą rzeczą w tej wizycie izraelskiego ministra spraw zagranicznych nie było otwarcie ambasady. I, być może, nawet nie jego deklaracja poparcia dla inicjatyw pokojowych prezydenta Zełenskiego w ONZ. Choć i to bardzo mocne posunięcie – dotyczą bowiem przywrócenia integralności terytorialnej Ukrainy (czyli powrotu Krymu do macierzystego portu) i ukarania agresorów. Ale podczas wizyty izraelskiego ministra pojawiła się inna wiadomość, którą należy jeszcze ocenić. A po ocenie, użyj go zgodnie z jego przeznaczeniem, bez względu na to, jak cynicznie brzmi.
Ta wiadomość była samym harmonogramem ukraińskiej wizyty Cohena. Dokładniej, lokalizacje, które odwiedził podczas pobytu w regionie stołecznym. Oczywiście jest to, która jest już obowiązkowym programem dla każdego światowego polityka, który przyjeżdża na wojującą Ukrainę. I, oczywiście, jak dla każdego izraelskiego polityka – Babyn Yar. W obu tych lokalizacjach nie ma nic zaskakującego. Ale jak dotąd żaden z odwiedzających nie połączył tych dwóch miejsc podczas tej samej wizyty.
Takie posunięcie Eli Cohena ma ogromne znaczenie symboliczne. Swoją wizytą dosłownie w ciągu kilku godzin od tych miejsc krwawych zbrodni dwóch światowych dyktatorów, izraelski ambasador faktycznie postawił je na tym samym poziomie. I jest mało prawdopodobne, aby taki zbieg okoliczności w harmonogramie wizyty był przypadkowy. Dyplomaci, jeśli są prawdziwymi dyplomatami, a nie Siergiejem Ławrowem, są bardzo ostrożni, punktualni i ostrożni w takich sprawach. Nawet przedstawiciele korpusu dyplomatycznego Związku Radzieckiego rozumieli te niuanse ich służby. Syn legendarnego radzieckiego ministra spraw zagranicznych Andrieja Gromyki wspominał w wywiadzie, jak negatywna była wewnętrzna reakcja jego ojca na chuligański wybryk pierwszego sekretarza KC KPZR Nikity Chruszczowa, kiedy ten kładł but na stole na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
Dlatego taka zbieżność w czasie i przestrzeni tych dwóch nazw – „” i „Babyn Yar” – nie jest przypadkowa. Jednak w każdych okolicznościach Ukraina powinna wykorzystać ten przekaz na swoją korzyść. W końcu nie jest tajemnicą, że w Europie jest wiele sił politycznych, które w szczególności walczą o wybielenie i tak już całkowicie nadszarpniętej reputacji Władimira Putina. Ten sam Orbán, który nieustannie nawołuje do współpracy z krajem-agresorem. A prawicowi radykałowie z Alternatywy dla Niemiec nawet wprost stwierdzili podczas dyskusji nad projektem ustawy o uznaniu Hołodomoru z lat 1932-1933 za ludobójstwo narodu ukraińskiego, że Putina nie należy porównywać z Hitlerem (mówią, że pierwszy nie jest taki zły).
I oto mamy ten cichy, ale nie mniej wymowny sygnał od tych, którzy lepiej niż ktokolwiek inny na świecie znają cenę ignorowania (a nawet pobłażania) agresywnej ideologii totalitarnej. Babi Jar od dawna jest światowym symbolem nazistowskich okrucieństw. Bucza stała się teraz tym samym symbolem pochopnych zbrodni, który dzieli zaledwie 20 km od miejsca zagłady kijowskich Żydów. I na tym polega pokrewieństwo tych dwóch tragedii, o podobieństwie dwóch totalitarnych reżimów i powinien był zasygnalizować światu taki gest Eli Cohena. A Ukraina, która stara się potępić kierownictwo Kremla w nowym „procesie norymberskim”, musi zawsze to podkreślać. Używanie podobnych, ledwo wyczuwalnych, ale nie mniej żywych gestów zagranicznych gości.
Nazwa „” powinna stać się tak jasna dla świata bez dalszego wyjaśnienia jak „Holokaust”, „Auschwitz”. I „Babyn Yar”, tak. Dopiero gdy społeczność światowa wyciągnie odpowiednie wnioski – będzie można założyć, że konsekwencje Monachium-1938 i Bukaresztu-2008 (a są to wydarzenia takiego jednego rzędu, bez względu na to, co opowiada „Szambelan XXI wieku” Angeli Merkel) zostały skutecznie zasymilowane i staną się realnym zabezpieczeniem na drodze kolejnego dyktatora. A tragedie takie jak te, których doświadczyły narody żydowski i ukraiński, już się nie powtórzą.