„Z Ukrainy kolektywny Zachód stworzył antyrosyjsk”. Teza ta w ciągu ostatnich 11 miesięcy wojny Rosji z Ukrainą na pełną skalę z ekranów rosyjskiej telewizji (a raczej machiny propagandowej) była powtarzana wielokrotnie. Został wprowadzony do obiegu przez samego szefa Federacji Rosyjskiej Władimira Putina w jego niesławnym artykule-wycieczce (przynajmniej tak mu się wydawało) do historii Ukrainy, która ukazała się w lipcu 2021 r., I powtórzył ją podczas przemówienia 21 lutego 2022 r. – dwa i pół dnia przed inwazją. A potem został posłusznie podchwycony przez dziennikarzy i publicystów wszelkiego rodzaju rozlewu z mediów centralnych do regionalnych.
Ale, prawdę mówiąc, tak czy inaczej, podobny stosunek Rosjan do naszego państwa manifestował się już wcześniej sporadycznie – od piętnowania ukraińskiego trójzębu i żółto-niebieskiej flagi jako niemal „neonazistowskich symboli” do kreowania wizerunku Ukrainy przed państwami zachodnimi jako niewiarygodnego partnera i rzeczywiście „sztucznego państwa”, które nie ma własnej historii, jego obecna jest synonimem wyłącznie korupcji i rusofobii. A przyszłość jest mało prawdopodobna. I nawet w warunkowo „przyjaznych czasach” prezydentury Janukowycza rosyjskie media, relacjonujące pewne wydarzenia na arenie ukraińskiej, nigdy nie były powściągliwe, żeby nie ironizować po raz kolejny ze słowa „niepodległościa” – ten epitet często stawał się publicystycznym substytutem oficjalnej nazwy naszego państwa (będą to „władze w Kijowie” po wiośnie 2014 roku).
Jednak takie kpiny, a często absolutne próbki na temat „jak najlepiej fałszować historię” czy „sztucznie konstruować wizerunek wroga”, zawsze pokazywały nie słabość strony ukraińskiej czy jej wady, a wręcz przeciwnie – były wyznacznikiem, że oficjalnej Moskwie nie podoba się wzmacnianie suwerenności Ukrainy na arenie polityki wewnętrznej i zagranicznej. Dla tej ostatniej, która planowała utrzymać swoje wpływy przynajmniej na większości państw – byłych republik radzieckich – i po 1991 r. było to równoznaczne z całkowitą porażką, jeśli nie porażką. Zwłaszcza jeśli mówimy o Ukrainie – „bratniej”, także „wschodniosłowiańskiej”, „prawosławnej”, z Kijowem – „matką rosyjskich miast”, a nawet z dostępem do mórz i lokalizacją tranzytową między Europą a Azją. Bardzo ciekawostka i świetny kawałek, aby po prostu przegrać w ten sposób!
Ale jakie próby zostały podjęte, aby utrzymać go na torze wodnym Moskwy! Tak więc Ukraina, wraz z Rosją i Białorusią w grudniu 1991 r., Była w rzeczywistości zarówno współorganizatorem legalnej likwidacji ZSRR, jak i współzałożycielem WNP. Ta ostatnia, w ówczesnych warunkach geopolitycznych na początku lat 1990., kiedy rosyjski przywódca Borys Jelcyn był zajęty walką o władzę w państwie z parlamentem, wyglądała gdzieś jak prawdziwa próba zachowania zarówno dobrosąsiedzkich stosunków między nowo powstałymi niepodległymi państwami zamiast ZSRR, jak i politycznych, gospodarczych i kulturalnych więzi między elitami władzy a obywatelami. Kiedy jednak Borys Nikołajewicz wygrał wewnętrzną „wojnę o władzę”, znacznie wzmacniając swoją pozycję w rosyjskich „szczytach”, przeniósł się do gier na polu polityki zagranicznej. I tutaj, już w ramach WNP, wraz ze złożeniem wniosku przez Rosję, a od 1994 r. (wraz z początkiem prezydentury Aleksandra Łukaszenki) i Białorusi, wszyscy członkowie Wspólnoty zaczęli skłaniać wszystkich członków Wspólnoty Narodów do wyłonienia się ponadnarodowego ciała w strukturze WNP (i kto mógłby zagwarantować, że później ten biznes nie rozwinie się w tworzenie zreformowanego ZSRR, nawet gdyby tak się nie nazywał?). W tych okolicznościach Ukraina odmówiła członkostwa w stowarzyszeniu. I nie było go tam ani jednego dnia.
Oczywiście Kreml nie odebrał tego zbyt radośnie, ponieważ potencjał WNP bez Ukrainy był znacznie ograniczony. Ale jednocześnie cechą charakterystyczną pierwszego prezydenta Rosji była pewna dalekowzroczność polityczna – nie palił mostów z Ukrainą, ale wręcz przeciwnie – w sferze publicznej starał się zademonstrować, że szanuje każdą decyzję swoich ukraińskich kolegów i nie wpływa to na dalszy rozwój stosunków rosyjsko-ukraińskich.
Przynajmniej w latach 1990. wiele momentów (szczególnie korzystnych dla strony rosyjskiej) zostało rozwiązanych dość szybko i sprawnie (i często tylko na poziomie osobistym między prezydentami, wielokrotnie i z hojną ucztą) – czy to podział Floty Czarnomorskiej ZSRR między Ukrainę i Rosję i dalsze rozmieszczenie jej rosyjskiej części w Sewastopolu, rozbrojenie nuklearne strony ukraińskiej, czy kwestia ceny rosyjskiego gazu dla Ukrainy (i spłaty własnych długów za „błękitne paliwo”) i jej transport przez tego ostatniego. W końcu Jelcyn faktycznie milcząco przełknął zdecydowane „stłumienie” tendencji odśrodkowych Leonida Kuczmy na Krymie w połowie lat 1990. Nawet gdzieś kosztem jego notowań w przededniu wyborów prezydenckich w 1996 roku.
Następca Jelcyna (któremu dosłownie przekazał władzę) Władimir Putin nie rozwiązywał już spraw z Ukrainą „butelką”. Stopniowo rozpoczęła się „pragmatyzacja” między Moskwą a Kijowem Stosunków. Na przykład w Rosji coraz częściej słychać tezę, że skoro strona ukraińska nie jest członkiem WNP, konieczne jest też podniesienie ceny gazu dla niej z „bratniej” sztucznie zaniżanej na rynkową.
Oczywiście jednak Kreml zawsze trzymał w rezerwie argument o możliwości zachowania taniego „błękitnego paliwa” i innych korzyści ekonomicznych i nie tylko – pod warunkiem ścisłego udziału Kijowa w nowych projektach integracyjnych zainicjowanych przez Putina – Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej (EurasEC) i Jednolitej Przestrzeni Gospodarczej (EOG). Jeśli w pierwszym przypadku Ukraina stała się tylko państwem obserwatorem, w drugim oficjalny Kijów działał jako współzałożyciel stowarzyszenia, a ukraiński parlament w kwietniu 2004 r., synchronicznie z parlamentami Rosji, Białorusi i Kazachstanu, ratyfikował odpowiednią umowę.
Wydawałoby się, że Ukraina jest już w rosyjskiej „kieszeni integracyjnej”. Ukraiński prezydent Kuczma został zdyskredytowany na Zachodzie po skandalach „kasetowych” i „kolczugach”, dlatego jego tradycyjny multiwektoryzm w polityce zagranicznej był coraz bardziej zarysowywany w kierunku prorosyjskim. A Putin (dziś trudno w to uwierzyć) miał wielu sympatyków wśród przeciętnej populacji obywateli Ukrainy. Przynajmniej badania socjologiczne z pierwszej połowy lat 2000. wykazały, że był lepiej postrzegany w Ukrainie nawet jako osoba ówczesnej głowy państwa ukraińskiego.
Oczywiście takie intencje zostały wychwycone przez samego rosyjskiego prezydenta i próbował zagrać tą kartą na swoją korzyść. Na przykład, ilu zagranicznych przywódców państw zrobiło „bezpośrednie linie” z narodem Ukrainy w ukraińskich centralnych kanałach telewizyjnych? Ale Putin – tak – 26 października 2004 r., podczas wizyty w Kijowie na kilka dni przed pierwszą turą ukraińskich wyborów prezydenckich. Ale, jak na ironię, sprawa okazała się nieskuteczna – Janukowycz, dla którego rosyjski przywódca pośrednio prowadził kampanię podczas telethonu, przegrał kampanię wyborczą, a wraz ze zwycięstwem pomarańczowej rewolucji i jej głównie europejskimi postulatami integracyjnymi kwestia pełnego członkostwa Ukrainy w EOG stopniowo zniknęła z agendy ukraińskich władz. Na próżno nowy prezydent, przywódca „pomarańczowego” Wiktora Juszczenki, odbył swoją pierwszą zagraniczną wizytę w Moskwie.
Putin odebrał sukces ówczesnego Majdanu jako osobistą porażkę. Nie do końca rozumiał – a przeciwko czemu protestowali Ukraińcy, którzy właśnie mieli ustabilizowaną gospodarkę, dobrobyt przeciętnego Ukraińca zaczął się poprawiać, a nawet pojawiły się pierwsze zarodki ukraińskiej klasy średniej? Tak, a rosyjski gaz był nadal tani. Czego jeszcze potrzebowali ci Ukraińcy? Czy powiedzieli, że wybory zostały sfałszowane? Ale to nie jest powód, by iść na protesty!
Zastanawiając się gdzieś w tym kierunku, rosyjska głowa państwa (a w latach 2008-2012 – premier) Putin zrobił wszystko, aby umieścić swoją marionetkę na czele Ukrainy, dzięki czemu stopniowo ponownie zjednoczył „marnotrawną ukraińską siostrę” na łonie „bratnich narodów”. A do tego na szeroką skalę wybrano zestaw narzędzi – od „wojen gazowych” z 2006 i 2009 roku, które dyskredytowałyby władze ukraińskie przed własnymi obywatelami i zachodnimi partnerami, po kształtowanie przez Rosjan wizerunku Ukrainy jako Stan upadły i jego dystrybucję przez finansowane przez Rosję zachodnie media. Nie wspominając już o hojnym wsparciu informacyjnym (i finansowym) w Ukrainie prorosyjskich partii i organizacji społecznych, które powinno w każdy możliwy sposób podsycać nastroje opozycyjne wobec „pomarańczowych”. A także promowanie idei „rosyjskiego świata” wśród trzody UKP PM i na froncie humanitarnym.
Ostatecznie Janukowycz wygrał w 2010 roku. I znowu mogłoby się wydawać – oto jest, Ukraina! W końcu dałem się złapać! Natychmiast wiosną 2010 roku, że tak powiem, „bez odchodzenia od kasy”, Moskwa i Kijów podpisały porozumienia charkowskie, a parlamenty obu krajów je ratyfikowały. Ukraina powinna otrzymać tańszy gaz niż w kontraktach Julii Tymoszenko (spoiler alert nigdy nie otrzymał), a Rosja powinna była otrzymać przedłużony okres pobytu Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu do 2042 roku.
A jakie były perspektywy dalszych negocjacji! Możliwe było ubieganie się o przystąpienie strony ukraińskiej do Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (EWG), której idea utworzenia dopiero w 2010 roku zrodziła się w biurach Kremla. Przynajmniej do Unii Celnej EWG. A także bliższa integracja naszej kultury, edukacji, historii, sportu (czy ktoś jeszcze pamięta pomysł stworzenia zjednoczonych ukraińsko-rosyjskich mistrzostw w piłce nożnej?).
Ale nawet tak słodkie marzenia marzycieli Kremla nie miały się spełnić. Wydawałoby się, że marionetka Janukowycz, czy to z niechęci do dzielenia się ukraińskim rynkiem, który postrzegał jako swoje dziedzictwo, z Rosjanami, czy też widząc w integracji europejskiej dobrą okazję do „wybielenia” reputacji i dodatkowego wzbogacenia się, zbliżył się do podpisanie umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Och, możecie sobie wyobrazić, jaki był gniew Putina tym razem! I postawił to na ukraińskim odpowiedniku – tydzień przed podpisaniem dokumentu Janukowycz i premier Azarow ogłosili „odroczenie” jego wizy. Moskwa odetchnęła z ulgą, ale nie na długo – odrzucenie kursu integracji europejskiej Ukrainy wywołało prawdziwe oburzenie społeczne, które ostatecznie przerodziło się w Rewolucję Godności.
Po trzech miesiącach protestów na kijowskim Majdanie, którym towarzyszyły strzelanie do protestujących, Janukowycz i jego sługusy uciekli z kraju. Większość z nich trafiła do Rosji. Ale, oczywiście, „integracja” w tej formie Putina nie była zbyt pocieszająca. Na Kremlu zwycięstwo Majdanu postrzegano jako „zamach stanu”, w ramach „kary”, za którą Rosja zdecydowała się zająć Półwysep Krymski i część Donbasu.
Ale chciałbym kontrolować cały kraj! A rosyjski prezydent czekał. Duże nadzieje wiązał z wyborami parlamentarnymi w 2019 roku. W tym czasie polegał na swoim ojcu chrzestnym Medwedczuku, który wyrósł z marginalnego „ukraińskiego wyboru” na „platformę opozycyjną – za życie”. Jednocześnie bliskie tej sile politycznej agencje socjologiczne cieszyły się ogromnym poparciem dla nastrojów prorosyjskich wśród obywateli Ukrainy.
Kłamstwo zostało tak brutalnie wyprodukowane, że jego autorzy sami w nie uwierzyli. Oczywiście, szczerze mając nadzieję, że rosyjska armia w Ukrainie nie napotka poważnego oporu. Że w rzeczywistości konieczne jest oddzielenie dobrego narodu ukraińskiego, który, jak mówią, jest świadomy swojego „pokrewieństwa z narodem rosyjskim” (lub na próżno, pod autorstwem Putina latem 2021 r., Ukazał się artykuł z wycieczką do ukraińskiej historii) i „zbrodniczy reżim kijowski”, który rzekomo „okupował Ukrainę”, rosyjski prezydent rozpoczął wojnę na pełną skalę przeciwko państwu ukraińskiemu. Skromnie nazywając to „specjalną operacją wojskową”, planował w ciągu kilku dni, a co najwyżej tygodni, ostatecznie ograniczyć tę „krnąbrną Ukrainę” poprzez ustanowienie tam kontrolowanego przez Moskwę reżimu.
Tygodnie, które upłynęły od tego czasu, rozrosły się już do miesięcy. A Putin nadal zastanawia się, gdzie i tym razem popełniono błędy w obliczeniach? I najwygodniej jest mu w takiej sytuacji twierdzić, że „Zachód z Ukrainy stworzył antyrosyjskość”. Bo jak się wydaje, kremlowski dyktator nawet nie pasuje do samej idei, że Ukraina jest w stanie samodzielnie określać swoją politykę wewnętrzną i, co najważniejsze, zagraniczną. A miliony ludzi są gotowe o to walczyć. Nawet z bronią w ręku. Często poświęcając swoje życie.
Tymczasem Putin jest gotów bez końca obwiniać rosyjski sztab generalny lub kogoś ze swojej świty za niepowodzenia militarne na froncie. Najważniejsze nie jest twoja własna krótkowzroczność. Ponieważ nikt nie chce uznać się za głównego przegranego światowej geopolityki. Zwłaszcza, gdy tak naprawdę jest.