W rozmowie z polskimi kolegami dziennikarzami usłyszał ciekawą wersję tego, dlaczego szef Kremla Władimir Putin uciekał się do wojny jako ostatniego argumentu politycznego. Powodem był Aleksiej Nawalny. A raczej fakt, że na rok przed rozpoczęciem wojny rosyjski przywódca „suchy” przegrał ze swoim „wrogiem nr 1” na polu politycznym i propagandowym. Nawalny nie pozostawił więc Putinowi innego wyboru, jak zmyć krwią wstyd po porażce. Jednak nie przez swoich, ale przez Rosjan i Ukraińców.
Aby lepiej zrozumieć istotę takiej wersji, warto przeczytać książkę słynnego brytyjskiego dziennikarza, pisarza, politologa Petera Pomerantseva „To nie propaganda: podróż do wojny z rzeczywistością”.
Pomerantsev jest znanym ekspertem od kremlowskiej propagandy. W książce nakreślił, w jaki sposób politycy, którzy rządzą Rosją, a raczej ich technolodzy polityczni, manipulują mediami, aby wywołać efekt u zwykłych ludzi, który można krótko wyrazić hasłem: „polityka to gówno, lepiej tego nie robić”. Albo „wszyscy kłamią, więc nie ma znaczenia, kto nami rządzi”. Pomerantsev pokazał czytelnikom, że dobrze wyreżyserowana produkcja rosyjskiej telewizji rządowej nie ma na celu sprawienia, by ludzie naprawdę uwierzyli w rewelacje prezentowane w głównych wiadomościach lub programach propagandowych Władimira Sołowjowa lub Dmitrija Kisielowa. Ponieważ niewielu jest ludzi tak szalonych, aby wierzyć w walkę z komarami, kontrolowanymi ptakami, ukraińską „brudną bombą” itp.
Jak słusznie zauważyła w artykule polska dziennikarka i socjolożka Ludwika Włodek „Putin tańczy, gdy Nawalny gra go„, komentując wspomnianą książkę Pomerantseva: „Celem jest stworzenie wrażenia, że nikomu nie można ufać, że polityka jest brudna, bez względu na to, kto to robi, więc lepiej skupić się na życiu codziennym i własnych sprawach, a informacje telewizyjne traktować tak samo jak komercyjną rozrywkę, taką jak liczne rosyjskie talk i reality show… Pomerantsev idzie o krok dalej, ponieważ światowa polityka nie stoi w miejscu od kilku lat. Dziś prawie nikt nie mówi o nakłanianiu wyborców do ich wersji wydarzeń, do ich koncepcji. Świat jest tak rozdrobniony, ludzie są tak zamknięci w swoich bańkach, że trudno wymyślić program, który zadowoliłby większość. Każda grupa dostaje coś innego. Albo wmawia jej, że to coś ich”.
Dlatego, według Pomerantseva, polityk powinien być tak niekonkretny, jak to możliwe, aby każdy mógł umieścić pod swoimi słowami to, co uważa za ważne. Takie „mikrotargetowanie”, gdy jedna grupa wyborców niekoniecznie musi wiedzieć o innej, wymaga jakiejś wielkiej pustej tożsamości, aby połączyć ich wszystkich. Coś tak szerokiego, że wyborcy mogą się z nim identyfikować – kategoria taka jak „ludzie” lub „większość” – czytamy w książce „This Is Not Propaganda: A Journey to War Against Reality”. Dlatego teraz polityk musi przekonać jak najwięcej wyborców, że są „ludźmi” i że jest ich wielu, a przeciwstawiają im się nieliczni „nieludzie”, z którymi on lub jego ugrupowanie skutecznie walczy.
Pomerantsev opisuje ten nowy populizm w ten sposób, nazywając go „natychmiastowym populizmem”: „W tej logice fakty schodzą na dalszy plan. Nie chodzi przecież o wygranie opartej na faktach publicznej dyskusji, o składowych ideologii; Celem mówcy jest szczelne otoczenie publiczności ścianą słów. Jest to przeciwieństwo „centryzmu”, który ma na celu zaproszenie wszystkich do tej samej społeczności i zminimalizowanie różnicy. Tutaj poszczególne grupy nie muszą się nawet spotykać. W rzeczywistości może byłoby lepiej, gdyby nie wiedzieli o sobie nawzajem: a co, jeśli jeden widzi przeciwnika w drugim?”
Główną receptą na sukces jest zastosowanie znanej od dawna w polityce zasady: narzucenie każdemu, w tym przeciwnikom politycznym i potencjalnym wyborcom, własnego sposobu określania rzeczywistości. Oznacza to, że w dyskusji nigdy nie możesz użyć mowy przeciwnika, wręcz przeciwnie, musisz narzucić mu swój język, a zatem własną konstrukcję rzeczywistości.
Pomorski daje żywy przykład z Filipin. Opisuje zawiłą kampanię prezydencką Rodrigo Duterte. Polegał na tym, że jego technolodzy polityczni stworzyli setki grup w sieciach społecznościowych, w których rozpowszechniali informacje o przestępstwach popełnianych przez handlarzy narkotyków. Dzięki temu można było stworzyć wrażenie, że przestępczość związana z narkotykami jest najważniejszym problemem kraju, a Duterte, który „przysiągł zniszczyć dilerów”, stał się jedynym istotnym kandydatem na prezydenta. Pomerantsev opisał, jak liberalni dziennikarze przyjęli radykalną retorykę Duterte. Wszyscy używali jego zwrotu „wojna z narkotykami”, a nawet jeśli sprzeciwiali się zbyt brutalnemu pomysłowi jej przeprowadzenia. Wszyscy wpisywali się w atmosferę, która przyczyniła się do jego zwycięstwa. To właśnie oznacza narzucanie swojej mowy, a tym samym swojej konstrukcji rzeczywistości.
Coś podobnego wydarzyło się jeszcze wcześniej w Rosji, ale nie mówiło się o wojnie z narkotykami i terroryzmem. To ona wyniosła Putina do władzy na przełomie lat 1999–2000. Uczyniła go „silnym człowiekiem na ciężkie czasy” i dała mu charyzmę tak niezbędną po wielu latach panowania chorego i niedołężnego Borysa Jelcyna.
„Retoryka wojny z terroryzmem i wzmocnienia Rosji, przywrócenia jej godności i wstania z kolan jest dziełem Gleba Pawłowskiego. Technolog polityczny, który znacząco przyczynił się do zwycięstwa Borysa Jelcyna w 1996 r., Ratując Rosję przed rządami komunisty Giennadija Ziuganowa. Cztery lata później ten sam Pawłowski wychwalał namaszczonego Putina Jelcyna, powołując się na kontrast między nim a jego poprzednikiem, który nie był już przedstawiany jako zbawca i obrońca demokracji Rosji, ale raczej jako plaga i symbol straszliwych czasów upadku, „błyskotliwych lat 90.” Za nim jak najszybciej podążył żywy kagebista Putin” – pisze Ludwika Włodek.
Teraz Pawłowski żałuje i udaje, że jest zagorzałym przeciwnikiem Putina. Odmówił współpracy z Kremlem i przestał świadczyć usługi dla kremlowskiej ekipy w 2012 roku, kiedy Putin, po krótkim „wygnaniu” na stanowisko premiera, postanowił wrócić do gry jako prezydent. Teraz Pawłowski jest już częstym gościem zachodnich mediów. Chętnie opowiada wszystkim, jak kiedyś przyczynił się do wzmocnienia Putina, ponieważ uważał, że Rosja potrzebuje go, aby pozbyć się perturbacji lat 1990.
Niemniej jednak kremlowskim politykom, nawet bez pomocy Pawłowskiego, udało się kontrolować dyskurs przez wiele lat. Rządzili krajem w taki sposób, że to mała i słaba opozycja musiała odpowiedzieć na ich tezy.
Ale to właśnie wtedy popularność Nawalnego zaczęła rosnąć. W 2011 roku mało znany wówczas bloger założył Fundację Antykorupcyjną. Następnie skutecznie nazwał proputinowską partię „Jedna Rosja”, partią „oszustów i złodziei” („żulikow i worow”). Od tego czasu nazwa przylgnęła do „Jednej Rosji”. Nawalny powtarzał ją w każdym publicznym wystąpieniu i popularyzował w kolejnych śledztwach antykorupcyjnych prowadzonych przez jego Fundację.
Kreml od lat stara się ignorować Nawalnego. Może nigdy nie zdobyłby popularności w kraju, gdyby Kreml nie zdecydował się otruć jego, a nawet niesławnego „Nowiczoka”. Tak więc „nic nie znaczący bloger”, jak powiedział o Nawalnym sekretarz prasowy Kremla Dmitrij Pieskow, trafił na pierwsze strony wszystkich światowych mediów, a rykoszetem – w głowę przeciętnego Rosjanina jako „wróg nr 1 Putina”.
Aresztowanie i skazanie Nawalnego tylko wzmocniło efekt utraty Putina, który popadł w zugzwang. Wszechmocny przywódca Kremla boi się swojego przeciwnika, próbuje go zniszczyć, a jednocześnie reaguje tylko na wszystkie ruchy Nawalnego. Na próżno ten ostatni zostaje wpędzony daleko w obozy. Nawalny narzucił Putinowi język, a tym samym konstrukcję rzeczywistości. Tak więc w tej złej sytuacji Putin ostatecznie zdecydował się na wojnę na pełną skalę z Ukrainą. Cóż, wersja jest interesująca i zasługuje na całe życie.