Niedawno na jednym z rosyjskich, stosunkowo niezależnych i stosunkowo liberalnych kanałów YouTube, słuchałem dyskusji dwóch publicystów politologów, oczywiście na temat sytuacji wokół Ukrainy. Chociaż paneliści skrytykowali rosyjskie władze, obaj wyrazili przekonanie, że na początku nie było zagrożenia militarnego. To, jak mówią, Waszyngton grał we własną grę, uruchomił „kaczkę” pod koniec października ubiegłego roku w sprawie koncentracji rosyjskich wojsk w pobliżu granicy z Ukrainą. Nie bez powodu nawet ukraińscy przywódcy do ostatniej chwili zapewniali, że nie ma niebezpieczeństwa.
Tak więc, według wyżej wymienionych dyskutantów (zakładam, że taka opinia przeważa w ogóle w rosyjskim środowisku liberalnym), problem polega na tym, że sam Kreml kupił „amerykańską prowokację”. Kupił i z kolei zaczął eskalować sytuację, wyolbrzymiać zachodnie zagrożenie, stawiać ultimatum i zaostrzać antyzachodnią retorykę. I w końcu doprowadził wojska do granic z Ukrainą, co zmieniło wirtualną groźbę inwazji w Ukrainę w realną.
Myślę, że nasi myślący czytelnicy nie muszą wyjaśniać błędności takiego stanowiska. Bez względu na to, jak liberalni i demokratyczni są rosyjscy liberałowie (przepraszam za tautologię), ich zdolność do odpowiedniej oceny sytuacji zawsze w pewnym momencie opiera się na wirtualnej ścianie, którą możemy warunkowo nazwać „kwestią ukraińską”.
W rzeczywistości zarówno dane wywiadowcze krajów zachodnich, jak i dochodzenie grupy Bellingcat, który bynajmniej nie działa na parkiecie w Waszyngtonie, jednoznacznie świadczył, że Rosja pospiesznie skoncentrowała swoje wojska wzdłuż obwodu naszej granicy, na Białorusi, na Krymie, na okupowanych terenach obwodów donieckiego i ługańskiego, a nawet w Naddniestrzu.
Dopiero teraz sytuacja zaczęła się nieco napinać, więc możemy odetchnąć z przerażeniem. Ale do tej pory tylko połowa, ponieważ pomimo zapewnień rosyjskiego Ministerstwa Obrony, nie zaobserwowano jeszcze wycofania sprzętu wojskowego i personelu wojskowego na dużą skalę, jak donosi Waszyngton i Bruksela.
Tak, Kreml zmienił retorykę. Nie słychać w nim więcej notatek z ultimatum, pierwszeństwo mają skargi. Cóż, to dobrze.
Oczywiście interesujące jest, aby wszyscy wiedzieli: z jakiej radości nastąpiła ta zmiana? Jak groźba III wojny światowej zamieniła się w „stanie na Ugrze” lub „kampanii bagiennej” Ludwika X, czy mamy tu wpleść jakąkolwiek inną historyczną analogię, w której agresor zawiódł, ponieważ nigdy nie przyszedł do bitwy?
Dlaczego więc Kreml zdecydował się ustąpić miejsca? Większość zachodnich publicystów chwali teraz siłę międzynarodowych negocjacji. Mówią, że „dyplomacja wahadłowa” przyniosła owoce, Putinowi udało się przekonać, że nie ma zagrożenia ze strony Ukrainy, Stanów Zjednoczonych czy NATO. Można by w to uwierzyć, gdybyśmy przyjęli tezę, że rosyjski przywódca w ogóle wierzył w to zagrożenie za czystą monetę.
W rzeczywistości żądania szefa Kremla o nierozszerzanie NATO, skargi na przyjęcie do Sojuszu państw byłego bloku warszawskiego i byłych republik ZSRR nie są w żaden sposób związane z ingerencją w bezpieczeństwo Rosji. I doskonale to rozumie. A także fakt, że przystąpienie do NATO zabezpiecza nowych członków przed przyszłą rosyjską agresją.
Niedawno dość znana amerykańska historyk, profesor Johns Hopkins University Mary Elise Sarott opublikowała swoją kolejną książkę zatytułowaną „Not a Single Inch: America, Russia and Falling into a Post-Cold War Deadlock” (Ani jednego cala: Ameryka, Rosja i tworzenie postzimnowojennego impasu). Pani Sarott jest uważana za jednego z najdokładniejszych na świecie badaczy procesów, które miały miejsce w Niemczech i Europie Wschodniej podczas pierestrojki Gorbaczowa. Przede wszystkim oczywiście mówimy o upadku muru berlińskiego i zjednoczeniu Niemiec. „Ani centymetra” w tytule jest odwołaniem do wypowiedzi ówczesnego sekretarza stanu USA Jamesa Bakera, który rzekomo twierdził, że NATO nie zamierza rozszerzać się na wschód. Słowa te nie były jednak oficjalną obietnicą ani Stanów Zjednoczonych, ani NATO. Zabrzmiały w dyskusji. Według ówczesnego sekretarza stanu: „Rozumiemy, że nie tylko dla Związku Radzieckiego, ale także dla innych krajów europejskich ważne jest, aby mieć gwarancje, że jeśli Stany Zjednoczone utrzymają swoją obecność w Niemczech w ramach NATO, ani centymetr obecnej jurysdykcji wojskowej NATO nie rozciągnie się na kierunek wschodni”.
Słowa te mogą być interpretowane na różne sposoby. W każdym razie nie dowodzą one, że doszło do jakiegokolwiek ustnego porozumienia, że Sojusz nie przyjmie w swoje szeregi państw z Europy Wschodniej. A fakt, że nie podpisano żadnych prawnie wiążących dokumentów, jest już faktem historycznym uznanym nawet przez Kreml.
Dlaczego Mary Elise Sarott wciąż używa tych słów Bakera, a nawet sprowadza je do tytułu książki? Co więcej, warto zauważyć, że nie zaprzecza ani nawet nie próbuje podważyć tezy, że nie ma nie było takich ustaleń. Historyk odwołuje się bardziej do moralnej odpowiedzialności Zachodu wobec Rosji. Według niej Zachód powinien był posłuchać słynnego powiedzenia Churchilla, że hojność jest ważna w każdym zwycięstwie. Tak, tak, wygraliśmy zimną wojnę, pozbyliśmy się takiego militarystycznego jak Związek Radziecki, ale nie powinniśmy byli okazywać supremacji wobec pokonanych, czyli Rosji, nie brać pod uwagę jej interesów, w tym geopolitycznych.
Przede wszystkim pojawia się następujące pytanie: a historyk jest pewien, że Rosja została pokonana. Może to ona jest zwycięzcą, a także Ukraina, Gruzja, Mołdawia itp.
Następnie, czego wymagałoby to od kolektywnego Zachodu? Musiał nadepnąć na szyję własnej piosenki, porzucić demokratyczne zasady w stosunkach międzynarodowych. W konkretnym przypadku, aby porzucić zasadę „otwartych drzwi” w odniesieniu do NATO i prawo suwerennych państw do przystępowania do sojuszy, w tym wojskowych, z własnego wolnego wyboru.
Nikt nie zmuszał Polski, Węgier, Czech, państw bałtyckich do przystąpienia do Eurounii i NATO. Przypomnijmy sobie przynajmniej przykład Słowacji, gdzie autorytarny reżim Władimira Meciarda rządził do 1998 roku. Bratysława początkowo poszła w drugą stronę, ale później, po zmianie władzy, uznała, że Sojusz i Unia są fajne. Wszedłem więc zarówno tam, jak i tam.
Profesor Sarott ubolewa nad wyimaginowanymi doświadczeniami Rosji, że Estonia, Łotwa, Litwa czy Ukraina nagle stworzą niebezpieczną sytuację dla Rosji. A te jej doświadczenia są wspierane przez dość duży krąg ekspertów na Zachodzie. Wszyscy oni w jakiś sposób całkowicie ignorują fakt, że prawdziwe, a nie wyimaginowane, niebezpieczeństwo pochodzi z samej Rosji. I że to zagrożenie zostało potwierdzone w ciągu ostatnich 30 lat przez wiele realnych faktów, od wojny w Mołdawii po inwazję w Donbasie.
Państwa bałtyckie, którym kiedyś udało się z powodzeniem wskoczyć do pociągu NATO, teraz czują się mniej lub bardziej bezpiecznie. Gdyby nie zrobili tego na czas, staliby się ofiarami rosyjskiej polityki ekspansjonistycznej z prawie 100-procentowym prawdopodobieństwem.
Ponieważ to nie dyplomacja wahadłowa, a nie zapewnienia zachodnich przywódców, że Rosja nie jest zagrożona z ich strony, zmusiły rosyjskie przywództwo do odtrąbienia. Kreml rozumiał już tak dobrze, że nie było najmniejszego niebezpieczeństwa. Pozostałe trzy czynniki odegrały pewną rolę. Po pierwsze: ścisła międzynarodowa konsolidacja wiodących światowych państw w obronie Ukrainy. Po drugie: opracowanie pakietu surowych sankcji wobec Rosji w przypadku jej inwazji w Ukrainę. Po trzecie: potężna pomoc wojskowa dla Ukrainy, która pozwoliła nam zwiększyć nasze zdolności obronne i znacznie zwiększyć prawdopodobną cenę Rosji za agresję.
Dlatego Ukraińcy mogą, jeśli oczywiście chcą, obchodzić Dzień Jedności 16 lutego. Ale nie powinieneś też zbytnio się stresować. Ponieważ niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło, wojska są albo wycofywane, albo nie. I zamiast frontalnej inwazji, agresor ma w swoim arsenale wiele innych narzędzi „wojny hybrydowej”.